Wiedziałam, że będą problemy, ale nie przypuszczałam, że z każdej strony.
Problem pierwszy - Kościół.
Nawet nie próbowałam w swojej parafii, bo robili już cyrki przy chrzcie siostrzeńca, a moja siostra mniej grzeszna (znaczy: tylko bez ślubu). Zadzwoniłam więc od razu tam, gdzie w końcu ochrzcili Mateusza.
I szybko pożałowałam.
- A dlaczego nie w swojej parafii?
- Ponieważ mamy tylko ślub cywilny.
- A dlaczego nie kościelny?
- Ponieważ to nie możliwe, mąż jest rozwodnikiem.
- A WIE PANI, ŻE TO PIERWSZA ŻONA JEST PRAWOWITĄ MAŁŻONKĄ, A PANI TYLKO GRZECHEM JEST???!!!!!
Tak, wiem, bo ciągle mi ktoś o tym przypomina. Bo stale wynikają jakieś trudności. Bo nawet babcia i siostra M. nie raz mówiły, że powinien wrócić do pierwszej żony. Nawet, gdy już pojawił się Antek. Nie ważne, że ich związek był chory, że częściej się kłócili niż rozmawiali itd. Łączy ich tylko przeszłość, bo ani dzieci, ani majątku się nie dorobili. Ale Ona jest prawowita, bo przed księdzem.
Jak zwykle skończyło się na moich łzach. Bo jednak chciałabym być tą pierwszą, jedyną, przed Bogiem. Ale świadomie z tego zrezygnowałam, dla miłości. Tylko wciąż boli, gdy słyszę, że jestem najgorszym złem.
Ale nie o tym miało być. Po tym cudownym wykładzie, stwierdziłam, że skoro M. nie zdecydował się na unieważnienie tamtego małżeństwa, to niech sam wysłuchuje miłych pogadanek. I co? Poszedł do naszej parafii i.... z miejsca chrzest załatwiony. Może dlatego, że jest łysy, wysoki i zaczął od małego ataku. A może dlatego, że jest facetem?
Szkoda tylko, że w tej całej zabawie zapomina się o dziecku, a to Jego pierwszy sakrament.... Cóż....
Udało się załatwić sprawę najważniejszą, ale po uroczystości wypadałoby zaprosić gości na poczęstunek. A w zasadzie na obiad, bo msza kończy się przed 14. I tu kolejny problem. Na restaurację nas nie stać. Nie ma opcji, żebym wydała 1000zł na obiad dla 16 osób (tyle mniej więcej wyjdzie, mniej nie da rady, bo to tylko najbliższa rodzina: mamy, babcie, rodzeństwo, chrzestni). Mieszkanie, które wynajmujemy ma tylko 25m., a kuchnia jest jednocześnie przedpokojem. Nie dość, że goście się nie pomieszczą, to nie ma, gdzie przygotować jedzenia. Jedyne wyjście - mieszkanie teściowej, tam też mieli nocować ojciec chrzestny z rodziną (teściowa ma 3 pokoje, 63m., więc warunki super). Tyle tylko, że kot jest ważniejszy.
Nie mam nic do zwierząt, uważam, że trzeba im pomagać i w ogóle. Ale przede wszystkim trzeba myśleć. Tymczasem siostra M. (która ma swoją rodzinę i nie mieszka z mamą) postanowiła wcisnąć jej kota. Dosłownie wcisnąć, bo mama M. kotów nie lubi i kota nie chciała. Ale wzięła. Małego kociaka - znajdę. Wszystko pięknie, jestem jak najbardziej za. Tyle, że może nie w chwili, kiedy w rodzinie pojawia się maciupeńkie dziecko? Cholera wie skąd jest ten kociak, badany nie był (no bo to koszt), nie wiadomo, czy ma jakieś robale, albo inne świństwa. I choć to pewnie fajny kociak jest, to jestem wściekła. Chrzcin u teściowej nie urządzimy (bo to za krótki okres czasu i nie wiadomo co i jak ze zdrowiem kota, a więc jakie stanowi niebezpieczeństwo dla Antka i żony chrzestnego), chrzestny spać tam nie może, bo ma żonę w ciąży, więc narażać Jej nie zamierzam. A i teściowej do dziecka na razie nie dopuszczę, więc pewnie się obrazi. I już nie mam najmniejszej ochoty na urządzanie dziecku chrzcin...
Bo kot...
Ps. Nie jestem kościelną maniaczką, ale chrzest jest dla mnie czymś naturalnym. Żeby było zabawniej ojcem chrzestnym miał być wieloletni przyjaciel M., który nagle przyjacielem być przestał. Nowy chrzestny mieszka w górach, więc termin jest ustawiany pod niego i jego żonę (wiadomo - ciążowe ograniczenia), dlatego nie przekładamy na inny miesiąc.