wtorek, 27 grudnia 2011

Nic nie jest na zawsze...



20 grudnia 2010 roku zrobiłam test. Domyślałam się, że zatrucie pokarmowe nawet w połączeniu z grypą żołądkową, raczej nie trwa tyle tygodni, ale celowo nie chciałam wiedzieć wcześniej... Nie chciałam się zdradzić. Trzy dni później odebrałam wyniki z laboratorium, które sprawiły, że nie miałam już wątpliwości.
W moim brzuchu zamieszkał Mały Człowiek.

24 grudnia przygotowałam pudełko w misie, a w nim malutkie buciki, skarpeteczki i list do Taty od Maleństwa... Wszyscy mi gratulowali, wszyscy się cieszyli... Wierzyłam, że przede mną same cudowne chwile... Mimo, że wcześniej bywało różnie. Mimo dolegliwości ciążowych 
w pakiecie full wypas... Mimo wszystko...
Jak bardzo się myliłam...

Dokładnie rok temu świat zawalił mi się na głowę... Poczułam się jakbym dostała obuchem w głowę, a potem ktoś skopał całe moje ciało. I już nic nie miało być takie, jak wcześniej... Odeszła niepoprawna romantyczka, do bólu wierząca w dobro i ludzi. Zniknęła wiara, nadzieja i miłość. Została pustka. I mały Okruszek pod sercem. Nie wiedziałam, jak będzie wyglądać moje życie. Obawiałam się, że nic mi nie zostało. Oprócz tej Kruszynki. 
I tak bardzo się bałam...

To nie był dobry czas...

Dzisiaj wyprostowało się wiele spraw... Dzisiaj wciąż mam rodzinę. 
Ale wspomnienie zeszłego roku wciąż boli. Tak cholernie boli... A w głowie wciąż pojawia się myśl: "nic nie jest na zawsze..."

sobota, 17 grudnia 2011

Myśli nie-świąteczne...



Powoli szykuję się do Świąt... Prezenty niemal wszystkie zakupione, mieszkanie wysprzątane, fikus Benjamin PO choinki udekorowany... Jeszcze tylko muszę zrobić moje autorskie bombki i już... Nigdy jeszcze nie udało mi się tak zorganizować. A w międzyczasie wymalowałam mieszkanie Mamie i pomagam Jej w porządkach. I było by pięknie, magicznie i świątecznie, ale... 
Dzisiaj moja Babcia znalazła się na OIOMie. Nie powinnam być specjalnie zaskoczona. Babcia od wielu lat cierpi na chorobę Alzheimera. Od roku przebywa w domu opieki, bo niestety stanowiła zagrożenie dla siebie i innych. Mimo naszych wysiłków, nie dałyśmy rady opiekować się Nią tak, jak by należało... Kiedy zamieszkała w DPS nie miała specjalnie świadomości, nie mówiła, a raczej "bulgotała". Za to była sprawna fizycznie. Nie widziałam Jej kilka miesięcy, bo nie chciałam tam chodzić w ciąży i zaraz po urodzeniu Antka. Zbyt dużo ludzi, chorób i w ogóle. A i z Babcią nigdy nie miałam dobrych relacji, szczerze mówiąc były one bardzo niefajne. Ale ostatnio śniła mi się kilka dni pod rząd. Postanowiłam Ją odwiedzić. Trochę się podłamałam - zapadnięta szczęka i policzki, ani grama tłuszczyku. Tylko sucha, pomarszczona skóra, zwisająca z powyginanych kości. Babcia od dawna nie chodzi, praktycznie nic nie mówi... Czy cokolwiek rozumie? Nie mam pojęcia. 
Dziś przestała oddychać. Leży nieprzytomna, a aparatura tłoczy tlen do tego wychudzonego bezbronnego ciała. Gdzie się podziała tamta gruba kobieta, która straszyła mnie rzemienną dyscypliną i biła ścierką do naczyń? Gdzie znienawidzone krzyki i proroctwa mojego nędznego końca?
Pamiętam, wciąż widzę, słyszę, czuję... Ale już dawno nie jestem w stanie Jej nienawidzić. Być może moje sny były potrzebne, żebym do Niej przyszła, żeby i Ona to poczuła?

Nie wiem, czy powinnam chcieć, żeby Babcia z tego wyszła... Dla mnie Jej obecne życie jest swoistą torturą. Unieruchomiona w łóżku. W ciele, które żyje własnym życiem. Nikt nie wie, co myśli, co czuje. Czy w ogóle coś myśli i czuje? Nikt nie wie, czy Ją boli, bo nie jest w stanie tego powiedzieć... Czy śmierć w tym przypadku nie jest wybawieniem?

A jednak na myśl o tym, w oczach zbierają się łzy... Smutne to... Tak strasznie smutne...


piątek, 9 grudnia 2011

Łapki...




Być może jestem totalną fetyszystką... Albo na przykład kolejną zwariowaną mamusią nie mającą najmniejszego nawet poziomu krytycyzmu wobec swojego dziecka. Wcale tego nie wykluczam. Ale...
Coś mi się zdaje, że jest inaczej. W końcu to wcale nie ja to odkryłam... Pierwsza zauważyła to antosiowa babcia. To właśnie Ona zwróciła uwagę, na zgrabne dłonie Antoniego. Fakt. Mój nowo narodzony synek miał piękne, smukłe i delikatne dłonie. Od razu dostrzegłam podobieństwo do dłoni Jego Taty. Niedługo później okazało się, że Antoś w tym względzie znacznie przewyższa swojego Tatusia. Dało się bowiem zauważyć, że układa łapki w iście hrabiowskim stylu. Ta gracja, ten trudny do opisania wysublimowany sposób gestykulacji... To trzeba zobaczyć, bo żadne słowa nie oddadzą doskonałości małych rączek. Minęło trochę czasu i dłonie Antosia nabrały nowego wyglądu. Wciąż są smukłe i delikatne, ale teraz troszkę bardziej "puchate". Ale to tylko cechy zewnętrzne, które nie oddadzą magicznej mocy ukrytej w tych dwóch malutkich łapkach. Nie są w stanie przekazać ich ciepła i aksamitnego dotyku. Nie są w stanie sprawić, żeby Osoba, która to czyta, poczuła tą miłość, która przez nie przepływa. Nie potrafię opisać magii dotyku mojego synka. Mogę tylko powiedzieć, że dzięki niemu zapominam o kłopotach, to on łagodzi ból i sprawia, że najzwyczajniej w świecie czyję się szczęśliwa i spełniona.

Kocham te łapki najbardziej na świecie...

wtorek, 29 listopada 2011

Doroślak



Moje dziecię jest bardzo konkretne: jeśli czegoś nie chce, nie ma bata, żeby to przeforsować... Ani prośbą, ani groźbą (której swoją drogą jeszcze nie próbowałam i na razie nie zamierzam), ani zabawą. Nie i koniec. Tak jest między innymi z leżeniem na brzuszku. Te wszystkie fotki, które tu zamieszczam to tylko sprytne wykorzystanie chwili. Bardzo krótkiej chwili.

 Powoli zaczęłam się tym niepokoić, bo przez to Antoś nie może wyćwiczyć mięśni pleców, no i nie obraca się tak, jak na jego wiek przystało. Co więcej nie ma szansy się tego nauczyć... A ja czuję się, jak matka, która nie dba o rozwój swojego maleństwa. I tak się zamartwiałam od jakiegoś czasu... Tymczasem Antek postanowił mnie zaskoczyć. Co zrobił? Otóż złapał się za sweter taty i..... usiadł!!!! Moje maciupeńkie dziecko ma teraz nową rozrywkę: łapie się za nasze dłonie 
i podnosi się do siadania. A spróbujcie go powstrzymać!!! Mowy nie ma! Król będzie siedział i już, a jak nie to korzysta z prawa weta, co objawia się WIELKIM WNERWEM...

Tak więc możecie podziwiać na zdjęciu nową zabawę Antosia :)

Ps. Dzisiaj byliśmy na kolejnym szczepieniu. Już wiem po co są szczepionki skojarzone. Antek już dawno spał, a ja trzęsłam się z nerwów jeszcze przez godzinę... Niestety potem było gorzej i ledwo udało mi sie opanować jego płacz....

Ps2. Przy okazji wizyty u lekarza mierzyliśmy się i ważyliśmy. Mój syn będzie gigantem. Ma już 64,5 cm wzrostu. I waży 6500 g. Mój gigancior. Muszę dodać, że bardzo szczupły i zgrabny gigancior ;p

sobota, 26 listopada 2011

Dwie fury i inne takie...



Ostatnimi czasy zabrakło mi weny na pisanie... Zaglądałam wprawdzie na Wasze blogi i czytałam, ale komentarza jakoś nie miałam siły zostawić... Zresztą ostatnio wpadłam na pomysł przygotowania kalendarzy antosiowych na 2012 rok i z uporem maniaka porównywałam oferty, kompletowałam zdjęcia i tworzyłam coś, co by mi przypadło do gustu. Kalendarze zostały zamówione. Najpierw dwa w rossmanie dosłownie 5 minut przed północą dnia wczorajszego, bo kończyła się promocja. Zdjęcia wgrywały się w tak wolnym tempie, że nawet nie wiem, jaki wybrałam wzór, ale na szybko zrobiłam jeszcze trzeci, też nie do końca wiem, jaki, bo kliknęłam na 10 sekund przed 24. Mam nadzieję, że wyjdą fajne, bo mają pełnić funkcję prezentów. Nie mogłam jednak zdecydować, czy lepsza była oferta rossmana, czy vistaprint, więc zamówiłam jeszcze jeden darmowy kalendarz tam. A poza tym: dwa kubki (prezent gwiazdkowy od Antosia dla nas), dwa kalendarze biurkowe (dla teściowej i męża do pracy), pięć breloczków (jako drobiazg na Dzień Babci, a i my nie pogardzimy), kartki pocztowe (gratis), pieczątka (gratis) i długopis (też gratis). Za wszystko wyszło 102 zł, więc nie ma tragedii, zwłaszcza, że w Manufakturze zwykły biały kubek z własnym nadrukiem kosztuje 30zł.
A jeśli już jesteśmy przy prezentach... Wyciągnęłam wczoraj M. na nocną promocję w Tesco. Wystarczyło, że tam weszłam, a już miałam dosyć. Nienawidzę ścisku i tłumów, a kiedy ten tłum walczy o zabawki jest jeszcze gorzej. Najgorsze było, że prezent dla Antka, ktoś sprzątnął mojej siostrze sprzed nosa, co dobiło mnie zupełnie. Jednak nie na długo i idąc tropem porzuconych zabawek odnalazłyśmy ostatnie pudełko z wyścigówką sterowaną grzechotką :) 
Mimo ciekawej promocji nasze zakupy były więcej niż skromne - 5 zabawek na nas dwie. Inni wywozili pełne kosze i tak mi się dziwnie zrobiło, bo przypomniałam sobie, jakie skromne święta zawsze były w mojej rodzinie... Może to kwestia innych czasów, ale mimo wszystko wolałabym, żeby Antoś mógł poczuć radość nie tylko z wypasionych prezentów, ale przede wszystkim z chwil spędzonych z najbliższymi. Mam nadzieję, że mi się to uda.

Niestety nie tylko prezentowe projekty oderwały mnie od bloga. Po raz kolejny zniszczyli nam auta. Najpierw w jednym wybili szybę (2 raz od czerwca), potem w kabriolecie przecięli dach (to też kolejna szkoda, bo auto było już 2 razy oblane olejem i posypane piachem i raz porysowane). Jeśli ktoś myśli, że chodzi o kradzież, spieszę wyjaśnić, że na pewno nie. W dniu, kiedy pocięli dach, mąż zapomniał zamknąć auto. Nie chodzi też o miejsce parkingowe, bo je zmienialiśmy, a sytuacja wciąż się powtarza. Ktoś na tym osiedlu ma chyba coś z głową. Szkoda, że my za to musimy płacić... Przy okazji stwierdziłam, że nie ma co inwestować w jakiekolwiek lepsze auto i problem za małego bagażnika rozwiązałam inaczej - kupiłam drugi wózek dla Antka. Tym razem padło na loolę up BebeConfort. Oczywiście używaną, bo na nową raczej mnie nie stać. Loola jest fajna z tym, że jest "zwykłą spacerówką", ale składa się, jak parasolka. Bardzo fajny wózeczek i dużo bardziej stabilny i nie tak rozklekotany, jak wychwalany pod niebiosa pliko p3 Peg Perego. Tak więc Antoni ma teraz dwie fury... I wszystko było by super, gdyby nie tak mało miejsca w naszej kawalerce... Może dlatego tak chętnie chodzimy ostatnio na długie spacerki?

niedziela, 13 listopada 2011

Wyrodna matka...



Długo nic nie pisałam, ale nie dlatego, że tematów brak. Tychże jest 
aż nadto. Tylko z czasem trochę gorzej ;) 
A jeśli już jestem przy temacie czasu...

Po raz pierwszy zrobiłam to w dniu wyborów.
Niczym wyrodna matka zostawiłam swoje maleńkie, śpiące niemowlę 
i w te pędy udałam się do lokalu wyborczego, by postawić piękny znak x przy nazwisku posła, który jako jedyny robi coś dla mojego miasta. Żeby było zabawniej jest to jedyny czarnoskóry poseł 
w naszym sejmie, w dodatku wybrany został przez mieszkańców jednego 
z najbardziej rasistowskich miast Polski... Ot, taki mały paradoksik. Ale ja nie o tym.
Po spełnieniu obywatelskiego obowiązku, postanowiłam zaszaleć. A co, należało mi się... Pobiegłam więc do najbliższego kościoła na szybką "Zdrowaśkę" i szybciutko wróciłam do domu. Nie było mnie CAŁE, NIEZMIERNIE DŁUGIE, WRĘCZ NIEKOŃCZĄCE SIĘ 20 MINUT.

Przez tą wieczność niemal całą mój synek słodko spał pod opieką babci 
i tatusia. Grzeczny chłopczyk.

Drugi raz zrobiłam to prawie miesiąc później.
Tym razem podła, zła wyrodna matka zostawiła pisklaczka maciupeńkiego tylko pod opieką babci. A tatusia zabrała ze sobą na cmentarz. Pierwsze chwile były straszne. No bo, kto to widział takiego cudnego chłopczyka z niemal obca babą zostawić? Nieważne, że owa "obca baba" wychowywała matkę tego chłopca przez całe życie, ale przecież dla niego każda jest obca. Z wyjątkiem mamuni.
Pozadręczałam się ładnych kilkanaście minut, łza popłynęła rzewnym strumieniem... A potem mi przeszło. Po raz pierwszy od narodzin Młodego mogłam iść z mężem za rękę i nie myśleć o pakunku w nosidle na brzuchu. Mimo że wieczorny spacer po cmentarzu do najbardziej romantycznych nie należy (chociaż, kto miał na randce tyle świeczek? ;p), było całkiem miło... Ale nie trwało to długo. Widok maleńkich nagrobków przypomniał mi, że gdzieś tam porzuciłam swoje potomstwo, a przecież to takie szczęście, że go mam i w ogóle. Nie było nas godzinę i sześć minut.

A synek sobie spał. A jak już się obudził, babcia dała butlę z mleczkiem
i było mu dobrze. A kiedy wróciliśmy, babcia nosiła na rączkach uśmiechniętego dzidziusia. Prawdziwy doroślak z tego synka mojego.

Trzeci raz miał miejsce w poprzednią sobotę. Dziecko znów zostało 
z babcią. Tym razem na dwie godziny i 15 minut. W tym czasie mama uczyła się jeździć autem (bo tchórz z niej straszny w tej dziedzinie i choć ma prawo jazdy prawie od 6 lat, dotychczas jechała aż 5 razy), panikując, ruszając się, zatrzymując i urządzając histerie, że nigdy jej się nie uda 
i w ogóle jest do dupy kierowcą i po co to wszystko aaaaaaaaaaa... Potem w 2 minuty zwiedziła IYSKa, potem pobiegła do Tesco, a w końcu do Manufaktury po pieluchy (W ROZMIARZE 3!!!!) dla synusia. A na końcu spóźniona o 15 minut pojawiła się w babcinym mieszkaniu. Wszystko to oczywiście z tatusiem.

A synuś? Pobawił się grzecznie, poszedł spać, obudził się z wielką awanturą, dostał butlę i się uspokoił. I generalnie nie było źle. Bo u babci nie może być źle. Zwłaszcza, że po moim powrocie do pracy, to właśnie babcia zostanie z Antosiem. Mam nadzieję, że do tego czasu opanujemy zostawanie pod opieką babuni na znacznie, znacznie dłużej...


Ps. Na zdjęciu oczywiście Antoś z Babunią :)




piątek, 4 listopada 2011

Męskie sprawy...


Niby to oczywista oczywistość... Niby, bo nie dla wszystkich. Ja akurat nie wiem, jak to jest mieć tatę... Rodzice rozwiedli się, kiedy miałam 7 lat, a wcześniej lepiej było, gdy ojca nie było, niż kiedy był... Tak więc nie mam pojęcia, jak to jest, kiedy tata przytula Cię do siebie, gdy trzyma Cię za rękę, pokazując ogromny, fascynujący świat. Nie wiem, jak to jest, gdy tata uczy jeździć na rowerze i kiedy ma ochotę zamordować twojego pierwszego chłopaka...

Dlatego tak ważne było dla mnie, żeby moje dzieci miały dobrego ojca. Czułego, mądrego, wyrozumiałego, ale i stanowczego. Człowieka, który kocha dzieci. Który nie będzie traktował wspólnych zabaw, jako głupoty i nie ucieknie przed zmianą pieluchy.
Ale dobry kandydat na tatę, to tylko połowa sukcesu. Potrzeba bowiem jeszcze czegoś od mamy. Na nic się zda potencjalnie dobry tata, kiedy mama zaborczym gestem będzie go odsuwać od dziecka, bo przecież to ona wie i umie najlepiej... Może i wie. Może i umie. Ale czy to ważne, kiedy może sprawić, że tata i maluch nie będą mogli bez siebie żyć?

Wiedziałam, że M. będzie dobrym ojcem. Ale nie przypuszczałam, że tak szybko rozwinie się więź między nim i Antosiem... Mimo, że momentami lekko drżałam o małego, a czasami miałam ochotę zamordować męża swego, postanowiłam się nie wtrącać... I tak M. już w szpitalu zajmował się Antkiem, żebym ja mogła się troszkę przespać. Zajmował się też w domu: najpierw niepewnie, z lekkim strachem, z czasem z coraz większą radością i otwartością... To M. niemal od poczatku kąpie Antosia, to On urządza "treningi", podczas których ćwiczą rowerek i inne takie. To On wymyśla różne historyjki i nadaje imiona grzechotkom. To u Niego Antolek potrafi się uspokoić, kiedy ja już mam zszargane nerwy. I to On jest gigantycznym smoczkiem, gdy Antek przysysa się do jego ramienia, pozostawiając po sobie wielką malinkę...
I choć czasem jestem ociupineczkę zazdrosna, to robię wszystko, żeby moi faceci mieli swoje małe męskie sprawy. Ja nie wiem, jak to jest mieć tatę. Ale na szczęście Antoś będzie to wiedział. I w dodatku przekona się, jak to jest mieć najlepszego tatę na świecie :)

środa, 2 listopada 2011

Ćwierć roczku...



Wydaje się, że to było zaledwie kilka dni temu... Ile dokładnie? Kiedy zaczynam liczyć, wychodzi jakaś ogromna suma maleńkich jednostek czasu, które składają się na trzy miesiące...
Trzy miesiące... Dla nas, dorosłych to tak niewiele. Dla Niego to całe życie.
Maciupeńki Okruszek, którego przyniosłam do domu, wyrasta na prawdziwego mężczyznę. Już nie 52 centymetry, a całe 60... Już nie 2950 gramów, a całe 5600... Doroślak...
To zaledwie trzy miesiące, a Antoś zmienił się tak bardzo... Już nie jest taki chudziutki, na Jego ciałku pojawiły się apetyczne fałdki, które z wielką namiętnością i dokładnością wycałowuję przy każdej okazji... Już nie jest taką gapą, choć wciąż jest cudownym głupolkiem, który czasem wypluwa pierś, odwraca się i zasysa moje ramię, a potem denerwuje się, że nie leci mleczko... Już nie jest takim cycofilem, choć piersi pełne mleka nadal pozostają centrum Jego zainteresowań... Dzisiejszy Antoni potrafi sam się zabawić, spać przez kilka godzin bez przerwy i spokojnie leżeć w wózku na spacerze... Rozmawia ze swoją mamą co rano, a potem śmieje się do miśków z karuzeli, uważnie obserwuje półkę z książkami, zastanawiając się, którą przeczyta najpierw, ale mimo to, wciąż pozostaje wierny Marilyn Monroe, zawieszonej nad naszym łóżkiem...
I choć troszkę mi szkoda, że rośnie tak szybko, to cieszę się niesamowicie, że mogę już bez strachu przytulić mocno mojego Małego Mężczyznę :)

Ps. A'propos "magicznych trzech miesięcy", muszę przyznać, że w dniu dzisiejszym mój synek zachowywał się poważnie, jak na taki nobliwy wiek przystało ;)

wtorek, 1 listopada 2011

Szczęściara...


Antka mogło nie być... Mógł wcale nie pojawić się w moim życiu, ponieważ hiperprolaktynemia i choroba Hashimoto skutecznie bojkotowały taką ewentualność. A kiedy ich działania nie przyniosły efektu i w moim brzuszku zaczęło kiełkować upragnione ziarenko, pojawiły się inne przeszkody... Tak więc Antka mogło nie być także później, gdy w 10 tygodniu trafiłam do szpitala ze zbyt wysokim ciśnieniem i diagnozą: poronienie zagrażające... Mogło Go nie być również dwa tygodnie później, gdy znów znalazłam się na oddziale z krwawieniem z dróg rodnych i taką samą diagnozą... W dłoni ściskałam małego, błękitnego misia, którego kupiłam dzień wcześniej dla mojego Synka, zaraz po tym, gdy wróciłam z USG podczas, którego po raz pierwszy zobaczyłam moje Maleństwo... Pamiętam swój paniczny strach... Pamiętam łzy, które nie chciały przestać płynąć, choć wszyscy mówili, że płacz może tylko zaszkodzić... Nie mogąc się uspokoić, całowałam zdjęcie wydrukowane z ultrasonografu i błagałam Boga, żeby nie odbierał mi tego cudownego Daru...
 Do szpitala prawie trafiłam raz jeszcze, kilka miesięcy później. Tym razem zawinił stres, który niemal uniemożliwiał mi oddychanie i powodował przeraźliwy ból w klatce piersiowej. Okres mojej ciąży wypełniony był nerwowymi sytuacjami, strachem i niepewnością... I choć miało być tak pięknie, świat runął mi na głowę... A jednak okazało się, że jestem ogromną szczęściarą i wszystko zakończyło się dobrze.
Antoś urodził się cały i zdrowy....


Od pewnego czasu wciąż myślę o tym, że  nie wszyscy mają tyle szczęścia... Dzisiaj po raz kolejny odnalazłam na cmentarzu opuszczony maleńki nagrobek, by zapalić na nim symboliczny znicz. Światełko dla wszystkich, o których nikt nie pamięta, ale też dla Paulinki, która pojawiła się na tym świecie tylko na miesiąc, dla Wiktorii i Jej Siostrzyczki lub Braciszka, którzy nie mieli nawet tyle czasu... Dla Córeczki Kuzynki, która urodziła się w 21 tygodniu ciąży. Jeszcze trzy tygodnie i miałaby szanse na przeżycie. Tylko trzy tygodnie... W tym roku zapalając znicz, myślami byłam także przy dwóch maleńkich istotach, o których istnieniu dowiedziałam się dopiero w zeszłym tygodniu. Dziś miałyby ponad 30 lat. Ale odebrano im możliwość smakowania tego świata... Myślałam i o innych małych Aniołkach, ale też o ich bliskich, o Aniołkowych Mamach... Mój mały rytuał zawsze napawał mnie smutkiem. Dzisiaj jednak totalnie mnie rozwalił... Jestem szczęściarą. Cholernie wielką szczęściarą.
Bo Antek jest.

wtorek, 25 października 2011

Koneser


Co robi moje hiperuzdolnione dziecko? 
Ano czyta. W końcu ma to w genach. 
A co czyta?
Poezję czyta.
Konkretnie zbiór wierszy:
"Szalony szczypiorek i inne wierszyki szczypiące w jęzorek"
Agnieszki Frączek.
Książeczkę z całego serca polecam i pozwalam sobie zacytować wierszyk, który rozśmiesza Antoniego :)

Uwaga, uwaga, tamdaradej....

"Fafik i foka"

Fafik wokół foki fika
Foka fuka na Fafika
Foka: FUK
Fafik: FIK
Wychlapały wodę w mig.


I takie oto mądrości życiowe przyswaja mój syn na obecnym etapie życia. A ja rozpływam się z dumy. No bo jakże inaczej? ;p

piątek, 21 października 2011

Potwora kontratakuje!!!



Było tak pięknie. Atak Potwory odparłam za pomocą antybiotyku... Niby taka Potwora silna, ale musiała się poddać... Przecież nie ma silnych na antybiotyk, prawda? A właśnie, że nie prawda... Początkowa niemoc Potwory, uznana przeze mnie za wielką wygraną, okazała się...tylko chwilowa. Potwora jest jednak wyjątkowo przebiegła, postanowiła więc zorganizować wielki spisek... Nie, nie jest już znanym i okiełznanym zapaleniem piersi. To by było za proste. Teraz wróciła jako  OGROMNA UCIĄŻLIWA I SWĘDZĄCA wysypka, prawdopodobnie reakcja uczuleniowa na ów antybiotyk. A ja wyglądam jak wielki muchomor sromotnikowy, tylko odwrotnie umaszczony. Usta moje - zazwyczaj kształtne, różowiutkie i przyjemnych rozmiarów, zdystansowały wargi Angeliny Jolie i ubarwienie buraka polnego... Ale to i tak pikuś... Najgorsze jest to swędzenie... Ratuuuuuuuunkuuuuuuu!!!!!
Za moment wypiję ostatnią dozwoloną porcję wapna, jak nie pomoże, to biada mi... Jeśli usłyszycie w wieczornych wiadomościach o ofierze samoistnego zadrapania się na śmierć, to znaczy, że to byłam ja ;p

A mój syneczek próbuje wygonić Potworę. Tak Antolku, pokaż języczek tej wstrętnej Potworze, może sobie pójdzie....

wtorek, 18 października 2011

Frrrrrrreeeeeeeeeeeeee.......................



Moje dziecię śpi. Śpi już ze trzy godziny. I to w wózku, nie przy cycu. Jestem wolnaaaaaa!!!!!!!
I spacer prawie cały przespał, i wizytę na poczcie, i skrobanie się po schodach, i zmywanie garów przez mamusię... A to wszystko dzięki 90 ml mleka modyfikowanego. Nie, nie zamierzam zamienić cyca na butlę.
W ostatnich dniach zrozumiałam, jak ja bardzo lubię karmić piersią tego małego szkraba i nie chcę z tego rezygnować. Dla dobra nas obojga.
Ale chyba wprowadzę tą jedna jedyną porcyjkę w porze spacerowej.
I w końcu wyjścia przestaną być koszmarem. I wilk syty i owca cała. Hurrrrrra!!!!

Ps. A ja lecę czytać i komentować Wasze blogi, bo mam sporo zaległości....

Ps2. Antek śpi już 4 godziny, a ja zamiast się cieszyć, siedzę i tęsknię... Głupia ja, oj głupia...  O! Właśnie się budzi! Hurrrrrrrra!!!

piątek, 14 października 2011

Potwora nie wybiera....



A może właśnie wybiera? Tym razem Potwora znana z Zezullowego bloga przybrała postać zapalenia piersi, a na ofiarę wybrała moją skromną osobę. Nie to, że chciałabym, żeby padło na kogoś innego. Co to to nie. W końcu nikomu źle nie życzę. Po prostu mogłaby sobie ta Potwora przywiązać do nogi kamień ciężki bardzo, a następnie skoczyć w odmęty jakiegoś akwenu. I wszyscy byliby jej wdzięczni...

Ale tak nie zrobiła i zaatakowała mojego cyca lewego. Oczywiście internista wpakował mi antybiotyk i zakazał karmienia na dni 10. Troszkę mi się to nie zgadzało z tym, co czytałam o zapaleniu piersi, więc udałam się do antosiowej Pediatry i okazało się, że mogę karmić. Na wszelki wypadek postanowiłam podawać mu tylko zdrową pierś, ale dzisiaj, pod wpływem silnych nacisków synka mojego, zmieniłam zdanie... Wprawdzie po mleku modyfikowanym ładnie i długo śpi, ale na cycusiu jest po prostu szczęśliwy... Okazało się więc, że karmienie butlą nie jest takie fajne. Być może pozostanę przy jednej porcji dziennie przed wyjściem na spacer? A spacery na razie wciąż są jakimś koszmarem. W wózku moje dziecko płacze (choć głodne nie jest), a żeby go brać na ręce jest za zimno. Nosidło na razie odpada z powodu bolącego cycusia... Więc spaceruję sobie po osiedlu z wyjącym wózkiem, ale przyjemne to to nie jest. Ani dla mnie, ani dla Antka... A miało być tak pięknie...

Ps. A może macie jakiś dobry pomysł na przekonanie dziecka do wózkowych spacerów?

poniedziałek, 10 października 2011

Brrrrrrrrrrrrrrr.................


Pogoda oszalała... Choć właściwie chyba niestety znormalniała, jeśli weźmiemy pod uwagę nasz klimat... I może nawet ta listopadowa aura nie byłaby taka straszna, gdyby nie jeden drobny fakt. Wszędzie grzeją, tylko nie w naszym bloku. Zimno u nas, jak w lodówce. Antek w kilku warstwach ubranek, rękawiczkach i opatulony kocykiem, a i tak dłonie ma jak dwie kostki lodu. Do tego zarasta brudem, bo w takiej temperaturze nie mam odwagi Go kąpać. Tak więc hodujemy sobie takiego mini kloszardzika... I tylko mam nadzieję, że w końcu jutro od kaloryferów zacznie bić przyjemne ciepełko...

Tak odnośnie pogody, zastanawiam się nad spacerami z Młodym. Na razie nasze wyjścia ograniczyłam do krótkich dystansów w nosidle, ale jutro czeka nas dłuższa podróż na USG bioderek. Wózka nie mam odwagi wyciągać, bo Antoś po kilku minutach spaceru urządza histerie
i w końcu i tak kończy na cycu. A w taką pogodę niespecjalnie mi się widzą takie akcje... W tym miejscu mam pytanie do (niekoniecznie) bardziej doświadczonych Mam: jak Wy radzicie sobie ze spacerami przy takiej temperaturze  i deszczu? Może powinnam sobie darować i wyjścia
z dwumiesięcznym dzieckiem ograniczyć tylko do tych niezbędnych? No i jak takiego malucha ubierać, żeby nie przesadzić w żadną stronę? Jeśli macie jakieś dobre rady i pomysły, będę wdzięczna :)

Słodkich snów :)

środa, 5 października 2011

Marzenia



Tak odnośnie poprzedniego wpisu, mam takie marzenie...

Domek z ogródkiem na przedmieściach mojego miasta, albo dla odmiany w Pieninach... Zielony ogród z drewnianą huśtawką, duży taras... I moja mała pracownia. Pracownia, w której powstawałyby kolejne przedmioty z duszą do mojego sklepiku: biżuteria, ręcznie robione zabawki, różne różności do pokoików dziecięcych i nie tylko... Mogłabym pracować w domu, w dowolnych godzinach i nie musiałabym zostawiać mojego synka pod opieką innych osób, kiedy ja będę siedzieć osiem godzin w biurze...
I chociaż nie jestem mistrzynią kuchni, marzy mi się nawet robienie przetworów, by w mroźne zimowe wieczory wyciągać ze spiżarki słoiczki pełne kolorowych pyszności... Taki sielsko-anielski dom mi się marzy... Troszkę romantyczny, bo i ja taka jestem... Szkoda, że to marzenie jest takie odległe...

Tymczasem trochę zaszalałam. Nie wiem, czy już wspominałam, ale mam ogromne problemy, żeby wydać na siebie pieniądze. Innych potrafię obsypywać prezentami, a na siebie mi szkoda... Teraz nie było inaczej, jednak po dłuuuuuuugim zastanowieniu stwierdziłam, że jeśli nie zrobię tego teraz, następna okazja może się nie powtórzyć przez kilka najbliższych lat. Tak więc przeliczyłam oszczędności, część z nich wypłaciłam z konta i kupiłam sobie nowiutki aparat - lustrzankę Canona. Uwielbiam robić zdjęcia, a mój stary aparat przestał mi już wystarczać. Teraz czas zaprzyjaźnić się z nowym sprzętem i nauczyć czegoś nowego :)

Ps. Dzisiaj byliśmy na szczepieniu - to pierwsze takie doświadczenie po szczepionce szpitalnej i od razu 3 zastrzyki. Antoś wył wnieboglosy (opanował tę sztukę  do perfekcji), a mnie serce się krajało. Najgorzej było, gdy spojrzał na mnie wzrokiem, mówiącym: "zdradziłaś mnie Mamo", chyba tylko my, mamy wiemy, jakie to okropne uczucie....

wtorek, 4 października 2011

Ładne rzeczy...



Antoś cały dzień wisi mi na cycu, jestem więc uziemiona na kanapie z bardzo ograniczonym zasobem ruchów (znaczy ja mam to ograniczenie, nie kanapa ;) ). I siedząc tak sobie całymi godzinami z nudów buszuję po internecie. Najpierw (i tu wcale nie z nudów) zaglądam na Wasze blogi, a jak już wejdę to czytam nie tylko Wasze posty, ale także komentarze, podglądam ulubione blogi... I w ten właśnie sposób zupełnie nieoczekiwanie trafiłam w cudowne miejsca... Blogi kobiet, które tworzą cudowne rzeczy: szyją, malują, szydełkują, robią zdjęcia, biżuterię, mozaikowe cuda i wiele innych wspaniałości... I przyznam, że trochę zazdroszczę... Nie talentu, nie czasu potrzebnego, by to zrobić... Zazdroszczę odwagi. Odwagi, by otworzyć swój sklepik, by z pasji uczynić sposób na życie... By nie doszukiwać się w każdej pracy minimalnych wad, które udowodnią, że to jeszcze nie jest profesjonalny wyrób... By zachwalać swoje dzieła, bo z pewnością są tego warte... Zazdroszczę, bo ja nie mam tej pewności, tej wiary w siebie. Nie mam odwagi, by pokazać swoje prace, a tym bardziej, by uznać, że są one tak dobre, że ktoś chciałby je mieć... I w ten oto sposób sama siebie ograniczam... Sama odbieram sobie szansę na robienie czegoś, co sprawia tyle radości...






Ps. Literki z pierwszego zdjęcia od podstaw wykonała moja siostra, która ma ten sam problem, co ja. Pudełeczko było prezentem, która zrobiłam metodą decoupage w prezencie dla Jej synka. Przedmiotów innych osób nie pokazuję, jako, że nie chcę łamać praw autorskich.

poniedziałek, 3 października 2011

Ważny dzień...



Wczoraj był bardzo ważny dzień w Twoim życiu... Zostałeś ochrzczony i stałeś się pełnoprawnym członkiem wspólnoty wiernych. Przyznam szczerze, że bardzo się bałam, że będziesz rozpaczliwie płakał i będziemy musieli wyjść z kościoła. Tymczasem, Ty już na poczatku mszy usnąłeś z tak słodką, niewinną minką, że miałam ochotę zacałować Cię na Amen. Obudziłeś się na samą uroczystość, złożyłeś rączki, niczym maleńki aniołek i pozwoliłeś księdzu czynić swoją powinność. Byłam z Ciebie tak strasznie dumna. Mój malutki syneczek potrafi zachować się w każdej sytuacji... No chyba, że jest głodny... A głodny zrobiłeś się na samym końcu uroczystości i za nic miałeś jakieś szalone inicjatywy, jak zbiorowe zdjęcie wszystkich gości.  A goście stawili się w pełnym komplecie i przynieśli Ci mnóstwo pięknych prezentów. Część z nich trafi do specjalnego pudełeczka na pamiątki, które wkrótce dla Ciebie zrobię, część ulokujemy na Twoim własnym koncie, żeby w przyszłości ułatwiły Ci start w dorosłe życie (oczywiście zasoby będziemy stale uzupełniać), a cudne literki, które zrobiła dla Ciebie Mama Chrzestna, trafią niedługo na ścianę nad Twoim łóżeczkiem... Niestety, goście średnio Cię interesowali. Na pewno nie bardziej niż maminy cycuś... Cóż, przynajmniej wiemy, że nie jesteś przekupny ;) No, chyba, że ktoś próbował skorumpować Cię miłością... A kiedy nawet to nie pomagało, uspokajałeś się w ramionach Taty Chrzestnego. Cudnie razem wyglądaliście - Ty, taki maleńki i On, prawdziwy góral słusznych rozmiarów. Cieszę się, że tak to wszystko się ułożyło i po wczorajszym dniu nabrałam pewności, że razem z Tatą wybraliśmy  dla Ciebie najlepszych Rodziców Chrzestnych na świecie.

Kocham Cię bardzo mój syneczku

Mama :*



poniedziałek, 26 września 2011

Jego Maleńkość dorasta...



Mój synek rośnie. Niby to nic nadzwyczajnego, ba! co by było, gdyby nie rósł? Dramat jakiś! No, ale dramatu nie ma. Antek z dnia na dzień jest coraz większy. I tylko ja wciąż jestem w szoku, że to dzieje się tak szybko. Przecież nie dalej, jak wczoraj z rozczuleniem patrzyłam, jak Jego maciupeńkie ciałko "tonie" w najmniejszych pajacykach, a dzisiaj te same pajacyki ledwo na niego wciskam. A przecież nie minęły nawet dwa miesiące...

Dla nas to tak mało, a dla takiego małego człowieka całe życie. Moja mała, nieporadna, ślepa małpeczka, rozprostowała nóżki, otworzyła oczka i pochłania otaczający świat.  I wszystko jest taaaaaakie ciekawe. A najciekawszy jest oczywiście cycuś.


No właśnie, cycuś... Zaczynam się niepokoić, czy z nim, aby na pewno wszystko ok. W przeciwieństwie do wielu z Was, nie miałam nawału pokarmu, a na początku w ogóle było cienko. I tu nasuwa się pytanie, czy powinnam użyć czasu przeszłego. Antek całe dnie wsi mi na piersi i generalnie tylko w nocy mleczko ma szansę je zapełnić. I właśnie zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem tego mleka nie jest za mało? Niby Młody przybiera na wadze. Ale od piersi odstawić się nie da - od razu jest wielka awantura, a czasem wręcz histeria. Może orientujecie się,  czy częściowe wprowadzenie mleka modyfikowanego bardziej by pomogło, czy raczej zaszkodziło? No i może macie jakieś pomysły/doświadczenia, co zrobić, żeby Antoś miał przerwy w jedzeniu? Przeczekanie płaczu nie pomaga, bo po 15 minutach jest taka histeria, że boję się, że on sobie krzywdę robi... Może i Antoś jest jeszcze malutki, ale siła Jego płuc z pewnością nie...

sobota, 24 września 2011

Chusta, czy nosidło? (+ 2 antybiotyki na raz?!)



Jeszcze Antka nie było w konkretnych planach, a ja już marzyłam o noszeniu dzieciątka w chuście. Widok maleństwa zamotanego w zwoje kolorowego materiału wzbudzał mój zachwyt i rozczulał. Dlatego z malutkim synkiem szybko udałam się do znajomej, która jest przewodniczącą Klubu Kangura, by nauczyć się wiązania i zdobyć kilka dobrych rad. I wszystko byłoby pięknie... Tyle, że Antoś cierpliwości do wiązania nie ma. Nawet, kiedy wiąże go na śpiocha, szybko się wybudza, prostuje nóżki.... i z całej naszej pracy nic nie wychodzi... Może jeszcze za wcześnie dla nas na chustowanie?

Tymczasem koleżanka zaczęła zachwalać nosidełko, które kupiła dla synka. Nosidełko nazywa się Bondolino i jest przeznaczone dla dzieci od urodzenia do 36 miesięcy. Nie wymaga tyle skomplikowanych zabiegów, co chusta i nie trzeba kupować różnych rozmiarów dla rodziców różniących się wzrostem, jak w przypadku chust (to dość istotne, bo ja mam 160cm wzrostu, a mąż 190 cm). A najważniejsze, że Antolek pozwala się do niego włożyć i po kilku minutach zasypia.

W sumie nie powinnam się zastanawiać... Tylko troszkę mi szkoda marzenia o chuście...


*****


Antoś od zeszłej niedzieli choruje i niestety zamiast poprawy, jest troszkę gorzej. Byliśmy wczoraj u lekarza i... No właśnie, lekarka przepisała mu aż dwa antybiotyki - zinnat i biodacynę do noska. Problem w tym, że Pani Doktor dziwnie się zachowywała: najpierw powiedziała: "no i po co Pani przyszła, teraz mam problem, a może by samo przeszło", potem 5 razy zmieniała wersję podawania leków, gadając przy tym, jakby była pod wpływem środków odurzających... No i szczerze mówiąc mam problem, czy powinnam młodemu podać oba antybiotyki, czy wstrzymać się do poniedziałku i iść do mojej lekarki. Na razie daje tylko ten do noska (mały ma żółty katar i czerwone gardło, odrobinę podwyższoną temperaturę), bo wydaje mi się, że dwa antybiotyki na raz u tak małego dziecka, to trochę przesada. A Wy, co o tym sądzicie?

czwartek, 22 września 2011

Smutna mama...


"Jeżeli kobieta przed urodzeniem dziecka cierpiała na depresje, ma 99% szans, że będzie mieć depresję poporodową."

Te słowa usłyszałam od mojej Pani Doktor w lipcu. Łudziłam się jednak, że mnie to nie będzie dotyczyć, że będę w tym szczęśliwym 1%. Ale nie....

Wczoraj okazało się, że mam wszystkie symptomy depresji poporodowej. I że to samo nie przejdzie. Trzeba brać leki. Nie chciałam do tego dopuścić, bo karmienie piersią stało się dla mnie naprawdę ważne, a dotychczas leki na to nie pozwalały. Na szczęście to się zmieniło. Mogę brać leki i jednocześnie karmić Antka. Choć wciąż pojawia się pytanie: czy dobrze robię? A gdyby tak jeszcze poczekać? Ale wiem już, że dłużej czekać nie mogę...

Bo chcę mieć siłę, żeby zajmować się swoim dzieckiem (dotąd się zajmowałam, ale ostatkiem sił)
Bo chcę ogarnąć swój świat i nie ryczeć przy każdej okazji, a także bez okazji (bo on taki piękny, bo taki malutki, a jak umrę itd. ;p)
A przede wszystkim:
bo nie chcę, żeby mój syn miał smutną mamę.

Nie chcę być wiecznie smutną kobietą, która po cichu ociera łzy. Nie chcę być pozbawioną energii istotą, która prosi dziecko, by pobawiło się samo. Jeszcze ten jeden ostatni raz.  Nie chcę zadręczać się myślami, że coś może się stać Antosiowi, albo mi. Wiem, że tak być może, ale nieustanne, uporczywe myślenie o tym wcale mi nie pomaga.

Chcę tulić mojego syna, cieszyć się z każdej chwili, którą razem spędzamy.
Chcę jak najlepiej się nim zajmować, śmiać do niego i z nim też.
Chcę mu śpiewać piosenki, biegać boso po trawie i stawiać babki z piasku.
Chcę pokazać mu świat, bez wszystkich lęków, które mi przekazano.
Chcę nauczyć go dobra i szacunku do wszystkich i wszystkiego...
Chcę oszczędzić mu bagażu, który ja dźwigam "dzięki" moim rodzicom i babciom.
Chcę by mógł rozwinąć skrzydła i wzlecieć w obłoki swoich marzeń, tych dziecięcych i tych całkiem dorosłych, kiedy już dorośnie.

Chcę być szczęśliwą mamą, by wychować szczęśliwe dziecko...


poniedziałek, 19 września 2011

Chrzcin nie będzie...



Wiedziałam, że będą problemy, ale nie przypuszczałam, że z każdej strony.
Problem pierwszy - Kościół.
Nawet nie próbowałam w swojej parafii, bo robili już cyrki przy chrzcie siostrzeńca, a moja siostra mniej grzeszna (znaczy: tylko bez ślubu). Zadzwoniłam więc od razu tam, gdzie w końcu ochrzcili Mateusza.
I szybko pożałowałam.

- A dlaczego nie w swojej parafii?
- Ponieważ mamy tylko ślub cywilny.
- A dlaczego nie kościelny?
- Ponieważ to nie możliwe, mąż jest rozwodnikiem.
- A WIE PANI, ŻE TO PIERWSZA ŻONA JEST PRAWOWITĄ MAŁŻONKĄ, A PANI TYLKO GRZECHEM JEST???!!!!!

Tak, wiem, bo ciągle mi ktoś o tym przypomina. Bo stale wynikają jakieś trudności. Bo nawet babcia i siostra M. nie raz mówiły, że powinien wrócić do pierwszej żony. Nawet, gdy już pojawił się Antek. Nie ważne, że ich związek był chory, że częściej się kłócili niż rozmawiali itd. Łączy ich tylko przeszłość, bo ani dzieci, ani majątku się nie dorobili. Ale Ona jest prawowita, bo przed księdzem.

Jak zwykle skończyło się na moich łzach. Bo jednak chciałabym być tą pierwszą, jedyną, przed Bogiem. Ale świadomie z tego zrezygnowałam, dla miłości. Tylko wciąż boli, gdy słyszę, że jestem najgorszym złem.

Ale nie o tym miało być. Po tym cudownym wykładzie, stwierdziłam, że skoro M. nie zdecydował się na unieważnienie tamtego małżeństwa, to niech sam wysłuchuje miłych pogadanek. I co? Poszedł do naszej parafii i.... z miejsca chrzest załatwiony. Może dlatego, że jest łysy, wysoki i zaczął od małego ataku. A może dlatego, że jest facetem?

Szkoda tylko, że w tej całej zabawie zapomina się o dziecku, a to Jego pierwszy sakrament.... Cóż....

Udało się załatwić sprawę najważniejszą, ale po uroczystości wypadałoby zaprosić gości na poczęstunek. A w zasadzie na obiad, bo msza kończy się przed 14. I tu kolejny problem. Na restaurację nas nie stać. Nie ma opcji, żebym wydała 1000zł na obiad dla 16 osób (tyle mniej więcej wyjdzie, mniej nie da rady, bo to tylko najbliższa rodzina: mamy, babcie, rodzeństwo, chrzestni). Mieszkanie, które wynajmujemy ma tylko 25m., a kuchnia jest jednocześnie przedpokojem. Nie dość, że goście się nie pomieszczą, to nie ma, gdzie przygotować jedzenia. Jedyne wyjście - mieszkanie teściowej, tam też mieli nocować ojciec chrzestny z rodziną (teściowa ma 3 pokoje, 63m., więc warunki super). Tyle tylko, że kot jest ważniejszy.
Nie mam nic do zwierząt, uważam, że trzeba im pomagać i w ogóle. Ale przede wszystkim trzeba myśleć. Tymczasem siostra M. (która ma swoją rodzinę i nie mieszka z mamą) postanowiła wcisnąć jej kota. Dosłownie wcisnąć, bo mama M. kotów nie lubi i kota nie chciała. Ale wzięła. Małego kociaka - znajdę. Wszystko pięknie, jestem jak najbardziej za. Tyle, że może nie w chwili, kiedy w rodzinie pojawia się maciupeńkie dziecko? Cholera wie skąd jest ten kociak, badany nie był (no bo to koszt), nie wiadomo, czy ma jakieś robale, albo inne świństwa. I choć to pewnie fajny kociak jest, to jestem wściekła. Chrzcin u teściowej nie urządzimy (bo to za krótki okres czasu i nie wiadomo co i jak ze zdrowiem kota, a więc jakie stanowi niebezpieczeństwo dla Antka i żony chrzestnego), chrzestny spać tam nie może, bo ma żonę w ciąży, więc narażać Jej nie zamierzam. A i teściowej do dziecka na razie nie dopuszczę, więc pewnie się obrazi. I już nie mam najmniejszej ochoty na urządzanie dziecku chrzcin...
Bo kot...

Ps. Nie jestem kościelną maniaczką, ale chrzest jest dla mnie czymś naturalnym. Żeby było zabawniej ojcem chrzestnym miał być wieloletni przyjaciel M., który nagle przyjacielem być przestał. Nowy chrzestny mieszka w górach, więc termin jest ustawiany pod niego i jego żonę (wiadomo - ciążowe ograniczenia), dlatego nie przekładamy na inny miesiąc.

piątek, 16 września 2011

Wasza Maleńkość...



Jesteś jeszcze bardzo malutki, nie wiesz więc, że Twoi rodzice są fanami bajki o Pingwinach z Madagaskaru. Kiedyś pewnie dołączysz do nas
i w trójkę będziemy zaśmiewać się do łez przed telewizorem... Dzisiaj chciałam Ci tylko powiedzieć, że jest w tej bajce  pewna postać, którą mi przypominasz. To Król Julian.
W prawdzie nie jesteś tak zarozumiały i chyba nie masz się za pępek świata, choć z całą pewnością stanowisz centrum mojego własnego wszechświata...
To, co łączy Cię z Królem Julianem to niesamowita wręcz miłość do bycia ubóstwianym...

Jakże kochasz słuchać komplementów na swój temat. Rozpływasz się, gdy inni zachwycają się Twoją maleńkością, tymi cudnymi łapkami
i stópkami z mikroskopijnymi paluszkami, chudziutkimi nóżeńkami,
tymi ramionkami przesłodkimi, które wychylają się z przydużych bodziaków, tą dupinką maleńką i uroczą dziureczką, którą masz tuż nad nią...
Z wielką ochotą przyjmujesz wszelkie dowody uwielbienia, bez względu na to, czy dotyczą one Twojej przecudnej powierzchowności, czy odnoszą się do przypisywanych Ci zalet charakteru... Wszystkie kwitujesz pełnym gracji gestem, albo godną hrabiego minką... A wówczas grono Twoich miłośników wygłasza jeszcze bardziej obfite, pełne emfazy peany
na Twoją cześć...

Nie powinna mnie dziwić Twoja postawa, w końcu u jednej z blogowych koleżanek przeczytałam, że "wielu Antonich ma w sobie coś takiego, jakby pochodzili ze starych, arystokratycznych, dobrych rodzin". Ty posiadasz to z całą pewnością... I tylko mam  nadzieję, że ten cudny zatarty noseczek będzie Ci jedynie dodawał zawadiackiego uroku, a w swoim postępowaniu nigdy nie będziesz wyniosły... Bo przecież nawet ktoś tak wielki, jak Ty, powinien być przede wszystkim dobrym człowiekiem.
I tego właśnie życzę Tobie i sobie.
I bardzo, ale to bardzo kocham Waszą Maleńkość....

Mama


wtorek, 13 września 2011

Debiuty


( Jak ja strasznie kocham tego chłopczyka i tę stópkę wystającą 
- do schrupania w całości ;) )


Ostatni tydzień obrodził w debiuty w życiu mojego synka...

Zaliczyliśmy:

  • Pierwszą kolkę (drugą zresztą też).
  • Pierwszy kontakt z butlą (z herbatką koperkową oczywiście).
  • Pierwszą fascynację Marylin Monroe wiszącą nad naszą kanapą.
  • Pierwszą niby-latte odkąd Antoś jest na świecie (w zasadzie napój mleczny z minimalną ilością kawki rozpuszczalnej, ale jaka to rozkosz dla maminego podniebienia ;)).
  • Pierwszą wizytę na działce u Antosiowej Babuni (czyli mojej Mamy).
  • Pierwszą kąpiel po 22 (i chyba ostatnią zważywszy na reakcję Syneczka ;p)
  • Pierwszą jazdę tramwajem (i pierwszy upadek Antosiowej Mamy, czyli mnie, w tymże środku komunikacji miejskiej).
  • Pierwszy pogrzeb i pierwsze spotkanie z dużą częścią mojej rodziny przy tej okazji (cmentarz na łódzkich "Dołach" to całkiem przyjemne miejsce na spacer).
  • Pierwszy prezent od znajomych z gór (góralski kapelusik i koszulinka dla maciupeńkiego Juhasika).

To chyba wszystkie nasze małe debiuty. Jedne przyjemne, inne ciut mniej, a jeszcze inne (kolka) drastyczne. Ale przecież wszystko trzeba przeżyć, choćby tylko ten jeden jedyny raz :)

czwartek, 8 września 2011

Szpitalne rozmyślania...

Dzisiaj miała miejsce mała, poranna rewolucja. Zamiast tulić moje maleństwo w ciepłej pościeli, musiałam się zebrać, wziąć Malucha i Jego Tatę i pojechać do szpitala. Nie, nie stało się nic złego. Ot, zwykłe pobranie krwi do kontroli u endokrynologa. Niby mała sprawa, a tyle zamieszania. Bo trzeba jechać właśnie tam. Bo trzeba zdążyć przed 9.00. A właśnie wtedy Antek jest półśpiochem połykającym moją pierś. Bo to niedaleko, ale jazda tramwajem wymaga przesiadki i kombinowania z przejściem podziemnym. Bo w szpitalu położniczym, przychodnia mieści się na pierwszym piętrze. Winda dostępna tylko dla pacjentów pod opieką personelu. A i tak wcześniej trzeba pokonać 15 schodków bez windy, żeby dostać się do środka.

Kiedy więc Antek z Tatą jeździli sobie powolutku w okolicach szpitala (w celu uśpienia tego pierwszego), ja pobiegłam na górę... I tak mi się dziwnie zrobiło... W poczekalni pełno kobiet z mniejszymi, lub większymi brzuszkami, czekało na wizytę u lekarza. A ja taka bezbrzuszkowa. Dziwne uczucie. Przecież jeszcze tak niedawno to ja spędzałam godziny na niewygodnych krzesełkach. To ja z niecierpliwością i lekkim strachem czekałam, aż usłyszę, że wszystko jest w porządku. Siedziałam sobie, a w moim brzuchu pewien malec fikał koziołki, albo delikatnie pukał, żebym nie zapomniała, że jest nas dwoje...


I tak jakoś pusto mi się zrobiło. Fajnie, że Antoś jest już z nami. Fajnie, że rośnie, jak na drożdżach. Ale szczerze mówiąc brak mi Go tam, w środku... I trochę mi żal, że to tak szybko minęło. Zwłaszcza, że te 9 miesięcy nie było takie, jak być powinno... Wszystkie marzenia o tym, jak to będzie cudownie, gdy będę w ciąży trafił szlag... Inne emocje przytłumiły radość oczekiwania... Różne trudne wydarzenia przeszkodziły w tych, jakże słodkich przygotowaniach...

Prawdę mówiąc wcale nie trochę, ale cholernie mi żal, że tak to się ułożyło... Żal mi tych, w pewnym sensie zmarnowanych, 9 miesięcy... Niestety, czasu nie można cofnąć... Mogę tylko pogratulować innym Mamom, że u nich było lepiej i podpowiedzieć wszystkim przy nadziei: cieszcie się dziewczyny, ile sił... Szalejcie z miłości i radości, tego nikt Wam nie odbierze, a Wy będziecie mieć przecudowne wspomnienia na całe życie...

wtorek, 6 września 2011

Dość

Czasami człowiek ma wszystkiego dość.
Dziś jest właśnie taki dzień.



ps. Pierwsza próba odciągania pokarmu za pomocą laktatora nie wypaliła. Nie wiem, jak to powinno działać, ale wyobrażałam sobie jakieś zasysanie, a tu nic... Albo laktator kiepski, albo ja. Mam jednak nadzieję, że to pierwsze...

piątek, 2 września 2011

Uczymy się...



Rozpoczął się rok szkolny, więc nadszedł czas nauki. Musimy się wziąć za siebie, zwłaszcza, że mój synek jest już prawie dorosły - dziś skończył miesiąc. Jego dorosłość wyznacza nie tylko metryka, ale i wzrost, a konkretnie waga. Wczoraj okazało się, że Antoś od momentu wypisania ze szpitala, przytył prawie kilogram. W sumie nic dziwnego, jak się tyle je, trudno nie przybierać na wadze ;)

Jak już wspomniałam uczymy się. Ja czytam książki, które wcześniej nie były mi znane, a dane mi było je pożyczyć od Przewodniczącej Klubu Kangura w moim mieście (o tym będzie osobny post). A jak już jesteśmy przy Klubie Kangura, to wiadomo czego jeszcze uczymy się z Antośkiem :) Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości - uczymy się chustowania :)


Zaczęliśmy w poniedziałek. Po krótkim pokazie skomplikowanych ruchów, musiałam parę razy zawiązać się z lalką (nawiasem mówiąc strasznie ciężką), a potem zawiązano mnie z Antolkiem. Było fajnie, dopóki Młody się nie obudził i nie zażądał cyca... No bo będą Go tu w jakieś szmatki opatulać, a dostępu do cycusia nie ma ;p

Przez dwa kolejne dni nic z chustowania nie wyszło, ale przedwczoraj odnieśliśmy mały sukces. Wczoraj udało nam się zachustować dwukrotnie. Niestety trzeci raz, kiedy wracaliśmy z przychodni, już się nie dało. Całe szczęście, że to raptem 200 metrów od domku :)

Dziś była kolejna próba. Właśnie siedzimy przed lapkiem - Antoś sobie smacznie śpi, a ja mam w końcu wolne obie ręce... Mam nadzieję, że w końcu zaskoczy i da się nosić nie tylko "na śpiocha"...

Mi noszenie dziecka w ten sposób bardzo się spodobało, wierzę, że Antolkowi też przypadnie do gustu... Minus jest tylko jeden - wymarzona chusta kosztuje ponad 400zł :/

ps. Wiem, że można kupić tańszą, ale nie zawsze się opłaca. Teraz trzymam synka w chuście z 1985 roku, która wygląda niemal, jak nowa (to właśnie ta za ponad cztery stówki), niestety pożyczono mi ją tylko na chwilkę.

wtorek, 30 sierpnia 2011

I jak tu się nie wk...zzzirytować?!

Najpierw był problem ze zwolnieniem.
Bo data wystawienia niedobra.
Bo zamiast 22.07 był 22.08.
Nie ważne, że dostarczono je w lipcu.

ZUS nasz kochany wyśledził to sprytnym urzędniczym okiem.
I odesłał (po 20 dniach).
I poprawić kazał.

Ale lekarz na urlopie.
Żaden inny poprawić nie chciał.
A za późno by wystawić nowe.
Lekarz będzie we wrześniu.

Czyli miesiąc bez pieniędzy.

Potem był problem z peselem.
Znów ZUS nasz kochany.
No i się okazało...
Księgowa nie wysłała jednego druku.
Wróci za tydzień.
Może wyśle od razu, ale to wątpliwe.
ZUS ma 30 dni na wypłatę zasiłku.
Ale od chwili dostarczenia ostatniego dokumentu.

Drugi miesiąc bez pieniędzy.

Na końcu jest problem z badaniem bioderek.
Obowiązkowym.
Do ósmego tygodnia.
Najbliższy wolny termin?
31 października.
Nic to, że cztery tygodnie za późno.
Można prywatnie.
Tyle, że pieniążki z ZUSu zamrożone...

Polska....


PS. A gdybym była sama, mogłabym sobie z głodu umrzeć i moje dziecko również. Odmrożone pieniądze z ZUSu akurat by na skromny pochówek wystarczyły...


sobota, 27 sierpnia 2011

Please forgive me...

Być może nie jest łatwo powiedzieć "wybaczam".
Ja jednak nie lubię chować urazy.
Nie, jeśli chodzi o najbliższe mi osoby...

Tak więc postanowiłam wybaczyć.
Sądziłam, że na tym wszystko się zakończy.
Okazało się jednak, że byłam w błędzie.
Może to mało odkrywcze, ale czym innym jest nasza chęć, czym innym stan faktyczny.
I właśnie teraz zdałam sobie sprawę, że postanowienie postanowieniem,
ale w moim sercu wciąż panuje bałagan...
A najgorsze jest to, że nie mam pojęcia, jak się go pozbyć...

Próbowałam sobie tłumaczyć...
Ale serce i rozum nie zawsze się zgadzają...

Pytam więc siebie: o co właściwie chodzi?

I nie bardzo potrafię znaleźć na to pytanie odpowiedź...

Sama nie wiem, czego tak na prawdę chcę....

A może czego potrzebuję?

Niby wszystko wróciło do normy, ale czy to tak powinno wyglądać?

Gdzieś w głębi duszy oczekiwałam chyba czegoś choć trochę spektakularnego...

Czegoś, co świadczyłoby o skrusze i chęci naprawy tej relacji...

A jest normalnie...

I nie wiem tylko, czy to ja mam zbyt duże wymagania?

A może "wybaczenie" nie stawia warunków...?
Może nie prosi o jakiekolwiek wynagrodzenie krzywdy?
Może w końcu powinnam cieszyć się tym, co jest?

Szczerze mówiąc bardzo bym chciała...
Tylko co zrobić z tym bałaganem w moim sercu?


wtorek, 23 sierpnia 2011

Wakacyj-nie...

Rok temu w lipcu dostałam pracę. Rzecz oczywista, że w tym wypadku o wakacjach nie mogło być mowy...
W analogicznym okresie tego roku miałam całkiem pokaźny brzuszek, który czekał na rozpakowanie. A do tego gigantyczne obrzęki utrudniające normalne poruszanie się. Znowu więc nici z wakacyjnych wojaży...

A z taką dziką przyjemnością bym gdzieś wyjechała...
Popatrzyła na granatową taflę wody, na zielone brokuły polskich gór...
Marzenie...



W zasadzie moglibyśmy jeszcze się gdzieś wybrać. Brzuszek już rozpakowany. Antoś czuje się dobrze, jeśli tylko w pobliżu jest cycuś, więc w zasadzie nic nas nie trzyma...
Jest tylko jeden zasadniczy problem... 
W marcu kupiliśmy dla mnie autko - niezbyt duże, bo doświadczenia za kierownicą nie mam (ot, lanos w hatchback'u), ale i nie za małe, coby się wózek doń zmieścił.
Niestety, kupując wózek zapomnieliśmy sprawdzić, jak jego wymiary mają się do wymiarów bagażnika.
Po fakcie okazało się, że mają się nijak. Wózka nie da się tam wcisnąć, nie wspominając już o jakimś dodatkowym bagażu, który na wakacjach mógłby się przydać.
Wszak przy niemowlęciu nawet jedniodniowy wypad wymaga sporo rzeczy do zabrania.

Po 5 miesiącach musimy więc sprzedać auto, by kupić większe. Co więcej musimy sprzedać oba auta, bo drugie jest na ten moment wyjątkowo niepraktyczne. Wiadomo, że dzieci zmieniają całe życie, ale czasami troszkę mi szkoda... Mam ogromny sentyment do naszego kabriolecika. W końcu to nasze pierwsze wspólne auto. Najbardziej będzie mi brakować podróży w Pieniny... Otwarty dach, aksamitne górskie powietrze, które można było czesać palcami, zapierające dech widoki i głos Georga Michaela dobiegający z głośników... Tak, tego najbardziej mi szkoda....



Ale czy zamieniłabym mojego małego chłopczyka za możliwość kolejnych takich wypraw?  Patrzę na Jego słodką twarzyczkę i wiem, że nie ma na świecie nic, co byłoby warte choć połowę tego, ile znaczy dla mnie mój syneczek :)



sobota, 20 sierpnia 2011

Koncentrat nienawiści...

Nienawiść jest dla mnie niemal zupełnie obcym uczuciem. Jeżeli kiedyś kogoś nienawidziłam, to już tego nie pamiętam... Dzisiaj nie ma takiej osoby... Owszem są ludzie, których bardzo nie lubię, a nawet nie znoszę, ale do nienawiści jest jeszcze bardzo daleko...

Zastanawiam się, jak nienawiść może smakować?
Wydaje mi się, że musi być obrzydliwie gorzka... Może ma smak żółci? Tak, to bardzo prawdopodobne... Nienawiść może smakować, jak żółć. I jak żółć może zalewać człowieka, falą ohydnych myśli, najgorszych wizji i pragnień skierowanych w stronę znienawidzonego obiektu...

To oczywiście tylko moje wyobrażenie...
Sama już nie pamiętam tego smaku. A może nawet nie dane było mi go poznać?
Pewnie dlatego tak bardzo mnie dzisiaj zszokowała siła, jaką może przybrać nienawiść...
Pokazał to ktoś, kto funkcjonuje w życiu mojej rodziny....
Oczywiście nie bezpośrednio.
Do konfrontacji z dorosłym potrzeba odwagi...
Ale przecież zawsze można przenieść nienawiść na dziecko.
Nic to, że ma ono dopiero 2,5 tygodnia...
Nie ważne, że nie zdążyło jeszcze zrobić najmniejszej złej rzeczy...
Ale to moje dziecko.
A to wystarczający powód, by je także znienawidzić...

Przykre to...
Cholernie przykre...


Na szczęście więcej jest tych, którzy kochają i życzą, jak najlepiej....








piątek, 19 sierpnia 2011

Ten pierwszy raz...

Piszę już od pewnego czasu...
Zaczynałam w miejscu, z którym wiązałam duże nadzieje...
Dziś wiem, że niekoniecznie słusznie...
Strony konkursowe to jednak nie miejsce na uzewnętrznianie siebie.
Niby nic odkrywczego, a jednak ciężko się rozstać ze starym blogiem i przede wszystkim z jego czytelniczkami...
Ile godzin poświęciłam na pisanie, czytanie, komentowanie?
W zasadzie można by to liczyć w miesiącach...
Dzisiaj jednak postanowiłam częściowo zakończyć tamtą przygodę i zacząć nową - tutaj...
Mam nadzieję, że od czasu do czasu ktoś zajrzy do mojego małego zakątka i pozostawi po sobie ślad w postaci komentarza...
I że ten blog stanie się moim  miejscem na dłużej...