piątek, 31 sierpnia 2012

NieDoWiary!!!



Aż ciężko mi uwierzyć, że minęło tyle czasu od mojego ostatniego wpisu... Nie, nie zapomniałam o moim blogu, a przede wszystkim o wszystkich, którzy czytają moje posty... Po prostu zabrakło mi czasu... Najpierw usiłowałam przeorganizować nasze życie rodzinne po moim powrocie do pracy. Ale nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie skomplikowała, więc, gdy już nasz codzienny rytm został wypracowany...uparłam się na zakup mieszkania. Od tego czasu biegamy, załatwiamy, remontujemy, użeramy się, a końca nie widać... Ale przecież każdy remont ma swój kres (ma, prawda?), albo choć mały przestój, podczas którego można w końcu usiąść i naskrobać kilka słów.

Więc siadam i piszę, że u nas wszystko w porządku. Że wciąż pracuję i z radością tworzę kolejne książeczki dla dzieci. Że Antolek jest już poważnym ponad rocznym mężczyzną z 7 zębami i 3 kolejnymi w drodze. Że chodzi, biega, śmieje się i gada, jak najęty. Że pochłania mega ilości każdego jedzenia, do którego uda mu się dorwać i jest z tego powodu przeszczęśliwy. Że jestem w nim obłąkańczo zakochana i nie mogę wyjść ze zdumienia, że jakimś niesamowitym zbiegiem okoliczności zasłużyłam sobie na tak cudownego synka. Że tęsknię za Wami i mam nadzieję, że wkrótce znów będę regularnie u siebie i u Was...

Ściskam mocno

Ania

sobota, 10 marca 2012

Raz, dwa, trzy....


Ciężko w to uwierzyć, ale od ostatniego wpisu minęły już trzy tygodnie... Trzy tygodnie, podczas których w naszym życiu nastąpiła prawdziwa rewolucja...

W pracy nie jest tak źle, jak się spodziewałam. Pomijając dzień pierwszy, nie miałam już kontaktu z szefem, więc 99% stresu opadło.

Po tygodniu Antoś przestał być na mnie obrażony i codziennie wita mnie Jego przecudowny uśmiech. W ogóle Antek w ostatnim czasie jest przeuroczy i prze-prze-słodki. Budzi się rano z okrzykiem "GIIIIIIIIIIIIEEEEEEE" na swoich maleńkich usteczkach i rozbraja nas serią karmelkowych uśmiechów :) To samo na ogół funduje nam wieczorami. Od dłuższego czasu sam siedzi i powoli zbiera się do raczkowania... I nie ma mowy, żeby po minucie znaleźć go w miejscu, w którym się go posadziło, co to, to nie :)

W ciągu ostatnich trzech (a w zasadzie trzech i pół) tygodni zaliczyliśmy opóźnione szczepienia (sztuk cztery), pierwsze zauroczenie Antoniego maleńką Zosią, wizytę w figloraju oraz.....tamtaradej, tamtaradej: zęby, sztuk trzy...

Rozwija się moje dzieciątko, z dnia na dzień umie i rozumie coraz więcej... Z dnia na dzień jest coraz słodszy i bardziej kochany... I szkoda tylko, że tak mało mamy dla siebie czasu, bo po powrocie do domu, spędzam jeszcze 1,5-2 godziny, żeby odciągnąć choć trochę pokarmu na następny dzień... Staram się, żeby mój powrót do pracy nie był równoznaczny z utratą laktacji, ale nie jest łatwo. A w pracy odpowiednich warunków do odciągania brak...

Przy okazji mam jeszcze pytanie. Jesteśmy na etapie rozszerzania diety, co idzie nam dość opornie, bo w międzyczasie wystąpiła u małego alergia. Ale ja nie o tym. Wszędzie dostępne są schematy żywienia albo dla dzieci karmionych wyłącznie piersią, albo wyłącznie mlekiem modyfikowanym. A co w przypadku, gdy dziecko było/jest karmione w sposób mieszany? Czy któraś z Was miała taki problem? Jeśli tak, napiszcie, jak sobie z nim poradziłyście. Będę bardzo wdzięczna :)

poniedziałek, 20 lutego 2012

Powrót do pracy...



Po powrocie do pracy można spodziewać się różnych rzeczy. Może być mniej lub bardziej miło. Albo może być totalnie do dupy. Można np. usłyszeć, że tyle kobiet wracało do pracy po macierzyńskim i jakoś sobie radziły z karmieniem, a mi się zachciewa godzinnej przerwy. Że wszystkie wracały na cały etat, a mi się zachciewa skrócenia czasu pracy. Można usłyszeć, że albo wycofam oba wnioski, albo zostanę przeniesiona na JAKIEŚ INNE stanowisko, ale w zasadzie nie wiadomo jakie... Nie to, że moja praca wymaga mojej obecności w biurze. Nie to, że jest jej aż tyle. Tak naprawdę w lutym mam pracy raptem na jeden dzień... 
Przyszłam dziś do pracy, spodziewając się trudnej rozmowy. Tego wszystkiego jednak nie przewidziałam... Podobnie, jak tego, że cały dzień będę siedzieć bezczynnie, bo szef zdecydował, że nie przygotuje mi stanowiska pracy, dopóki nie wycofam wniosków. Ba! Potem stwierdził, że mam siedzieć w sekretariacie, bo na razie nie jestem pracownikiem mojego działu. Więc siedziałam... Wściekła... Upokorzona... I smutna... Bo znów ktoś mi coś odebrał. I to tylko po to, bym poczuła, kto tu rządzi...
Udało się. Poczułam.

A na końcu, mój syn obraził się, że zostawiłam Go na tak długo...
Cóż powodów do płaczu nigdy dość...

środa, 15 lutego 2012

Nie chcę...


Być może powrót do pracy po urlopie macierzyńskim jest dla kobiety świetnym rozwiązaniem... Być może dzięki temu może ona oderwać się od zupek i pieluch i poczuć się znów kobietą, nie tylko Matką Polką... Być może...
Takich "być może" jest nieskończenie wiele. Jedno jest natomiast pewne: ja nie jestem taką kobietą.
Kiedy w zeszłym tygodniu pojechałam na chwilkę do pracy, koleżanki zapytały: tęsknisz już? Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to: ale za czym? Za pracą, czy za dzieckiem?
Bo choć lubię swoją pracę, to po ponad roku wcale za nią nie tęsknię. Za Antkiem natomiast zaczynam tęsknić, gdy tylko zamknę za sobą drzwi. Uwielbiam Go z każdym dniem coraz mocniej, choć wciąż wydaje się niemożliwe, żeby dało się choć ociupinkę zwiększyć poziom tego uwielbienia.
Kocham Jego uśmiechy i poranne monologi. Kocham wszystkie zmiany, które w Nim zachodzą, ten spryt i inteligencję. No, całego Go kocham tak, że aż! I szczerze mówiąc wyć mi się chce, bo nie chcę Go zostawiać. Nie chcę wracać do tej pracy. Chcę być przy moim dziecku!!! Opiekować się nim, przytulać, gdy płacze i dawać cycusia na każde zawołanie. Tylko, co z tego? Nie mogę iść na wychowawczy, choć bardzo tego pragnę. Nie mogę, bo autentycznie mnie nie stać. Nie chodzi mi o jakieś zbytki i inne pierdoły. Po prostu bez mojej pensji nie starczy nam na rachunki i jedzenie... Rozważam milion sposobów, żeby coś z tym zrobić... Dzisiaj się pośliznęłam i przyszło mi do głowy, że gdybym złamała nogę, mogłabym zostać w domu z Antosiem... Nogi nie złamałam, w poniedziałek wracam do pracy. I jest mi z tym strasznie źle. Cholernie zazdroszczę wszystkim Mamom, które mają wybór. Ja go niestety nie mam. Dlatego nie gniewajcie się, że tak mnie mało na blogach. Najzwyczajniej w świecie, staram się wycisnąć, jak najwięcej z naszych ostatnich wspólnych dni....

środa, 1 lutego 2012

Lekoman....



Rozszerzamy antosiową dietę. Niby wszędzie coś można na ten temat przeczytać, ale w sumie bez konkretów. No i w efekcie rozszerzanie diety zaczęło się od... lekarstw.  Czekając aż Antoni osiągnie 5,5 miesiąca, natrafiliśmy na Potworę, którą zwalczyć można było tylko syropkami i cebionem. Bałam się, że Antek nie zechce połykać syropków, bo tak właśnie było z Jego starszym kuzynem... Ale, ale... Antoni to chłopak z Bałut! Leki? Nie tylko nie wypluwa, ale wręcz wyrywa mi łyżeczkę i dozownik... Nie tylko wyrywa, ale jak mu nie podam leku o czasie, to jest awantura na pięć fajerek... Bo Antoni wie, co mu przysługuje i nie zamierza z tego rezygnować... A że syropki już się skończyły, przyszedł czas na ziemniaczka, marchewkę, jabłuszko... Też są całkiem niezłe ;) Zwłaszcza te kwwwwaaaśśśśśśne  :)

ps. Zdjęcie nie przedstawia Antoniego delektującego się smakiem musu jabłkowego, "puree" ziemniaczanego, czy innych nowo poznanych potraw. To Antoni i Jego...lekarstwa...


***********


Zostałam wybrana przez asia-kol7 do serialowej zabawy. Dziękuje za zaproszenie i zapraszam do mojego serialowego świata ;)





Oglądam:

1. "Grey's Anatomy" - humor, dziwaczne zbiegi okoliczności i "TO" spojrzenie  dr. Shepherd'a....


2. "Czas honoru" - najlepszy serial wyprodukowany przez TVP, II Wojna pokazana nie tylko z perspektywy walk na froncie, ale i codziennego życia, a to zawsze bardzo mnie interesowało.


3."Dr House"- uwielbiam sarkazm Housa... No i trzeba przyznać, że on sam jest intrygujący i na swój sposób seksowny, choć totalnie nie w moim typie ;)

4. "Byle do przodu"  - sitcom o pewnej rodzince... Nieco chory humor doskonale się wpisuje w moją estetykę...

5. "Pingwiny z Madagaskaru" - niby animowany, ale wciąż serial :) No chyba nie muszę Wam tłumaczyć?

6."Rodzinka pl" - czasem oglądamy i zastanawiamy się, jak to będzie u nas ;)

7. "Na Wspólnej" - no dobra, ja też się przyznam... Ale jak się leży z ciążowym brzuchem, to i "Na Wspólnej" może wciągnąć, prawda?

Na szczęście wszystko to oglądam od czasu do czasu. Teraz nadrabiam zaległe sezony Chirurgów, bo po dłuuuuuuuugich miesiącach w końcu będziemy mieć coś więcej niż 3 programy z anteny naziemnej :)

Do zabawy zapraszam:

Wigoma -http://wigoma.pl
Monica - http://agua-y-feugo.blogspot.com/
Sol - http://turystycznyprzewodnik.blogspot.com/
Hannah- http://listydodziecka.blogspot.com/
Evelio - http://evelio-ciezarowka.blogspot.com/


Zasady zabawy:
1. Opublikuj na swoim blogu logo taga.
2. Napisz, kto Cie otagował.
3. Wymień i opisz kilka swoich ulubionych seriali.
4. Zaproś do zabawy co najmniej 5 blogerek :)

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Misiowo...



Mam kilka słabości, których genezy dopatruję się w latach dzieciństwa. Jedną z nich są pluszowe misie. Skąd u mnie ta fascynacja? Może z niedostatku pluszowej miłości? Może z tego, że pierwszy pluszak (skądinąd rudy piesek rosyjskiej produkcji) został porwany przez moją najstarszą siostrę i zawieszony nad jej biurkiem w charakterze poduszki na igły i szpilki? Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. 
Misiowa słabość jest jednak faktem. 
Ale, ale... Miś Misiowi nie równy. Moje zainteresowanie obejmuje tylko pewną kategorię misiowatości. Nie bez znaczenia jest materiał, ale najważniejsze są proporcje, wyraz mordki, spojrzenie. Wszystko, co sprawia, że Miś, staje się niezwykłym stworzeniem... To, co powoduje, że chcesz Go wziąć w ramiona i przytulić z całej siły i nigdy już nie oddać... 
A dlaczego o tym piszę? 
Bo moim kolejnym marzeniem, jest tworzenie przytulanek dla maluchów. Na razie jeszcze nie potrafię szyć na maszynie, a praktyka szycia ręcznego zakończyła się na ubrankach dla Barbie... A jednak postanowiłam spróbować... I o to, co z moich pierwszych prób wyszło:



***********




************




*********





Moje debiutanckie maleństwa mają po 4,5 cm wzrostu (na siedząco) i są mniejsze niż przeciętna buteleczka lakieru do paznokci... Musze przyznać, że bardzo mi się to zajęcie spodobało, więc pewnie wkrótce powiększy się moja mała kolekcja ;)

czwartek, 26 stycznia 2012

"Do pracy nie moge póścić Cię, nie, nie..."



Taką minę pewnie miałby Antoni, gdyby wiedział, co się szykuje... 
I prawdopodobnie tak by mi zaśpiewał, gdyby śpiewać potrafił... 
Na szczęście jest jeszcze malutki, więc żyje sobie w błogiej nieświadomości, podczas gdy Jego matka przeżywa prawdziwe katusze...
Dziesięć dni temu skończył mi się macierzyński (w opcji full wypas plus)
i wykorzystuję urlop wypoczynkowy z zeszłego roku. Niestety zaległy urlop ma to do siebie, że kiedyś się kończy. Konkretnie 20 lutego muszę wrócić na plac boju. I cierpię z tego powodu przeokrutnie. Nie to, że nie lubię mojej pracy. Lubię ją nawet bardzo, bo to całkiem fajna praca jest. Gdyby było inaczej, pewnie rzuciłabym ją w diabły, a tak mi szkoda. Ale jest coś, co lubię bardziej. Ba! Ja to kocham, uwielbiam, ubóstwiam i w ogóle. A tym czymś jest oczywiście przebywanie z moim Syneczkiem najcudniejszym na świecie. I tak mi strasznie ciężko już na sama myśl o tym, że będę się z nim musiała rozstać na jakieś 9/10 godzin dziennie. Będę musiała wygrzebać się z cieplutkiego wyrka, odrywając cycusia od słodkich antosiowych usteczek i pędzić przez wichry i mrozy, a tymczasem kto inny będzie się wtulał w to mięciutkie ciałeczko, ktoś inny będzie zgarniał te wszystkie uśmiechy, ktoś inny będzie słuchał wielogodzinnych monologów, popartych efektowną, wysublimowaną gestykulacją.... A ja będę tęsknić. I umierać z niepokoju, próbując wymyślać książeczki dla innych dzieci. Podczas, gdy z moim będzie ktoś inny...
A wszystko po to, żeby mieć za co kupić jedzenie :/ I za to nie lubię naszej Ojczyzny...

Ps. Zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć kobiet, które po dwóch tygodniach marzą o powrocie do pracy. Skoro praca jest taka ważna, to po co im w ogóle dzieci?

niedziela, 22 stycznia 2012

Dzień Babci...



Różni ludzie mają różne pomysły na Dzień Babci i Dziadka. Antoni ma tylko jednego dziadka, ale nie wiem, czy go kiedykolwiek pozna... Wciąż się nad tym zastanawiam... Babcie ma za to dwie. Pewnie obie bardzo kocha, ale jedną dodatkowo ubóstwia najbardziej na świecie. A Babcia Jego jeszcze bardziej, co widać na zamieszczonym zdjęciu... Każdy antosiowy uśmiech, każdy dystyngowany ruch rączką, sprawia, że Babunia rozpływa się w ciepełku bezwarunkowej miłości. Cieszę się z tego niezmiernie, bo ja takiej miłości nigdy nie zaznałam. I już nie mam szansy zaznać.
W tym momencie dochodzimy do sposobu, w jaki spędziłam Dzień Babci.
Były kwiaty, była msza i duże przyjęcie. I pewnie byłby to piękny dzień, gdyby nie fakt, że kwiaty przybrały kształt wieńców, a msza zwieńczona była złożeniem małej urny z prochami mojej Babci na cmentarzu. 
Jak widać Dzień Babci można spędzić na milion sposobów...

Ps1. Babcia od wielu lat była bardzo schorowana, a ostatnie tygodnie były dla niej torturą, dlatego Jej odejście nie jest dla mnie wielkim dramatem. W zasadzie cieszę się, że już nie musi cierpieć i jestem głęboko przekonana, że gdziekolwiek teraz przebywa, jest Jej tam o wiele lepiej niż przez ten długi czas, gdy była więźniem własnego umysłu.

Ps2. Same rozumiecie, że w tej sytuacji nie bardzo miałam czas i możliwość, by zagłębić się w Wasze blogi, ale postaram się to jak najszybciej nadrobić.

czwartek, 12 stycznia 2012

Małe marzenie...



Miałam dziś napisać o czymś zupełnie innym, ale zajrzałam na blog Hafiji 
i zobaczyłam tam wpis o profesjonalnej sesji zdjęciowej dla rodziny. 
Ze względu na odległość, nie mam co próbować swoich sił w konkursie, ale bardzo bardzo tego żałuję. I to z dwóch powodów.

Pierwszy jest oczywisty: któż by nie chciał mieć takiej pamiątki?
Ale drugi jest dla mnie nawet ciut ważniejszy. Gdybym wzięła udział 
w takiej sesji, mogłabym przekonać się, jak to wszystko wygląda od strony technicznej. Mogłabym "podpatrzeć", jak pracują z ludźmi, w jaki sposób organizują warsztat pracy, z jakiego korzystają sprzętu osoby, które zajmują się tym profesjonalnie. Innymi słowy, mogłabym się czegoś nauczyć.

A do czego mi to potrzebne?
Najprościej rzecz ujmując: DO SZCZĘŚCIA!!!

Już od wielu lat marzę bowiem o robieniu zdjęć. Próbuję różnych stylów, wynajduję rozmaite obiekty i tematy. Uczę się, obserwuję, doskonalę warsztat (choć to dopiero początek tego doskonalenia, w zasadzie szlifowania umiejętności). Wciąż jednak umiem tak niewiele, wciąż mam za mało doświadczenia. Brakuje mi wiedzy teoretycznej, brakuje mi umiejętności płynnego poruszania się w programach graficznych. Ćwiczę, ale to za mało. Czasem brakuje przewodnika, czasem krytyka, czasem nauczyciela... Pytam, szukam odpowiedzi. Raz je znajduję, innym razem odkładam na półkę z napisem "Kwestie niewyjaśnione". I może wcale nie umiem dużo, ale przynajmniej powoli zaczynam wiedzieć czego chcę, w którym kierunku powinnam podążać. Wiem, że największą radość da mi połączenie kilku magicznych składników, okraszonych silną miłością, którą je darzę. Fotografia. Dzieci. Cudowne połączenie. Niezwykłe wyzwanie. Wydaje się proste... Bierzesz aparat, robisz "pstryk" i gotowe... Nic bardziej mylnego. Spróbuj okiełznać te wspaniałe istotki. Wydaje Ci się, że jesteś kreatywna? One przewyższają Cię o całe promile. Masz pomysł na genialne ujęcie? Przekonaj je, żeby zasnęły i się nie obudziły, kiedy je przekładasz. Albo, żeby stały tak, a nie inaczej i patrzyły tam, gdzie chcesz...
Wymyśliłam sobie, że poćwiczę na maleńkim Antku. Ale Antek miał zupełnie inne plany. Niemal za każdym razem. Chciałam mieć zdjęcie śpiocha - noworodka. A On spał TYLKO I WYŁĄCZNIE na cycusiu. Jeden mój ruch i śpiący skrzat, był tylko wspomnieniem. Nieuchwytnym. Przynajmniej dla mojego aparatu.
Muszę się pogodzić, że w tym czasie nie zostałam drugą Ann Geddes. Trudno. Trzeba postarać się o kolejne dziecko ;p A w międzyczasie uczyć się i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć... 
Może kiedyś spełni się moje marzenie i zajmę się profesjonalnie fotografią dziecięcą?

wtorek, 10 stycznia 2012

Gdzie byliśmy, gdy nas nie było....

Wróciliśmy. Zmarznięci, zmęczeni, chorzy i szczęśliwi :))
A gdzie byliśmy? Tam, gdzie drzewa i kamienie otulał puszysty śnieg. 
Jest coś niesamowitego w atmosferze tego wszechobecnego puchu, ciszy, kojącej bieli....

Innymi słowy, odwiedziliśmy antosiowego Chrzestnego i spędziliśmy bardzo miłe 10 dni w górach. Miałam taki genialny pomysł, że w końcu ponadrabiam blogowe zaległości, ale plan spalil na panewce, jako że dostęp do internetu był totalnie ograniczony i tylko dzięki mailowi od Hafiji dowiedziałam się, że tym razem i mi się poszczęściło w konkursie. 
Dziękuję bardzo za wyróżnienie, szczególnie, że to naprawdę moja ulubiona woda mineralna :)

Te 10 dni minęło bardzo szybko. W tym czasie zdążyłam przeczytać dwie grubaśne i jedną w miarę szczupłą książkę, zrobić masę zdjęć, sprzedać kilka garści biżuterii, dzięki czemu wspomogłam wyjazdowy budżet.
No i zdążyłam złapać jakieś przeziębienie.

Antoni natomiast wyspecjalizował się w gryzieniu własnych stópek i przewalaniu się na wszystkie strony. Dał się również poznać jako równy gość i koneser kobiecego piękna, które każdorazowo podsumowywał entuzjastycznym uśmiechem. No i oczywiście zachorował...

Najwięcej zaś zdążył mój mąż, dzięki któremu przeżyliśmy cudną przygodę: otóż około 100 km. od Łodzi "złapał gumę" (nie bez swojej winy, bo opona była "zagotowana", jak to sam określił). Trzeba więc było opróżnić bagażnik (załadowany do pełna), żeby dostać się do zapasówki. A wtedy okazało się, że....nie ma lewarka. Na szczęście ktoś się zatrzymał i nam pomógł. Ruszyliśmy i.....stało się jasne, że w zapasowym kole nie ma wystarczająco dużo powietrza. Dotoczyliśmy się do pierwszej stacji. Nie ma kompresora. Na drugiej to samo. Na trzeciej był, ale ktoś z miejscowych wjechał w niego samochodem i nie działa. Czy mogło mieć to coś wspólnego z ogromnym banerem "WULKANIZACJA" wiszącym tuż za stacją? Hmmmmm.... Pomyślmy... Pan się zgodził przyjechać za...150zł. Mąż powiedział, że ma tylko stówę. Pan przyjechał, napompował zapasówkę, ale okazało się, że w normalnym kole opona nadaje się do wyrzucenia. Pan dał nam inną. Letnią. Trochę za małą. Mąż sam musiał zmieniać koła, bo Panu nie chciało się przykucnąć. Na koniec spisał dane i kazał dowieźć sobie 50zł.

A wszystko to w Sylwestra o godzinie 16.

Ale w końcu dojechaliśmy. Tuż przed 22, ale cali i zdrowi. A to przecież najważniejsze.
I jeszcze to, że było fajnie. Mąż też oczywiście zachorował i to najbardziej z nas wszystkich, ale to wszystko nie zepsuło nam wyjazdu. Fajnie tak czasem uciec od codzienności... Szkoda, że z każdej ucieczki, kiedyś należałoby powrócić....


Ps. Weszłam dzisiaj na n-k (którą odwiedzam już baaaaardzo rzadko) i spostrzegłam, że w rubryczce "wiek" na moim profilu wyświetla się nieznana dotąd liczba 29. Dziwne uczucie. Bardzo dziwne....