poniedziałek, 26 września 2011

Jego Maleńkość dorasta...



Mój synek rośnie. Niby to nic nadzwyczajnego, ba! co by było, gdyby nie rósł? Dramat jakiś! No, ale dramatu nie ma. Antek z dnia na dzień jest coraz większy. I tylko ja wciąż jestem w szoku, że to dzieje się tak szybko. Przecież nie dalej, jak wczoraj z rozczuleniem patrzyłam, jak Jego maciupeńkie ciałko "tonie" w najmniejszych pajacykach, a dzisiaj te same pajacyki ledwo na niego wciskam. A przecież nie minęły nawet dwa miesiące...

Dla nas to tak mało, a dla takiego małego człowieka całe życie. Moja mała, nieporadna, ślepa małpeczka, rozprostowała nóżki, otworzyła oczka i pochłania otaczający świat.  I wszystko jest taaaaaakie ciekawe. A najciekawszy jest oczywiście cycuś.


No właśnie, cycuś... Zaczynam się niepokoić, czy z nim, aby na pewno wszystko ok. W przeciwieństwie do wielu z Was, nie miałam nawału pokarmu, a na początku w ogóle było cienko. I tu nasuwa się pytanie, czy powinnam użyć czasu przeszłego. Antek całe dnie wsi mi na piersi i generalnie tylko w nocy mleczko ma szansę je zapełnić. I właśnie zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem tego mleka nie jest za mało? Niby Młody przybiera na wadze. Ale od piersi odstawić się nie da - od razu jest wielka awantura, a czasem wręcz histeria. Może orientujecie się,  czy częściowe wprowadzenie mleka modyfikowanego bardziej by pomogło, czy raczej zaszkodziło? No i może macie jakieś pomysły/doświadczenia, co zrobić, żeby Antoś miał przerwy w jedzeniu? Przeczekanie płaczu nie pomaga, bo po 15 minutach jest taka histeria, że boję się, że on sobie krzywdę robi... Może i Antoś jest jeszcze malutki, ale siła Jego płuc z pewnością nie...

sobota, 24 września 2011

Chusta, czy nosidło? (+ 2 antybiotyki na raz?!)



Jeszcze Antka nie było w konkretnych planach, a ja już marzyłam o noszeniu dzieciątka w chuście. Widok maleństwa zamotanego w zwoje kolorowego materiału wzbudzał mój zachwyt i rozczulał. Dlatego z malutkim synkiem szybko udałam się do znajomej, która jest przewodniczącą Klubu Kangura, by nauczyć się wiązania i zdobyć kilka dobrych rad. I wszystko byłoby pięknie... Tyle, że Antoś cierpliwości do wiązania nie ma. Nawet, kiedy wiąże go na śpiocha, szybko się wybudza, prostuje nóżki.... i z całej naszej pracy nic nie wychodzi... Może jeszcze za wcześnie dla nas na chustowanie?

Tymczasem koleżanka zaczęła zachwalać nosidełko, które kupiła dla synka. Nosidełko nazywa się Bondolino i jest przeznaczone dla dzieci od urodzenia do 36 miesięcy. Nie wymaga tyle skomplikowanych zabiegów, co chusta i nie trzeba kupować różnych rozmiarów dla rodziców różniących się wzrostem, jak w przypadku chust (to dość istotne, bo ja mam 160cm wzrostu, a mąż 190 cm). A najważniejsze, że Antolek pozwala się do niego włożyć i po kilku minutach zasypia.

W sumie nie powinnam się zastanawiać... Tylko troszkę mi szkoda marzenia o chuście...


*****


Antoś od zeszłej niedzieli choruje i niestety zamiast poprawy, jest troszkę gorzej. Byliśmy wczoraj u lekarza i... No właśnie, lekarka przepisała mu aż dwa antybiotyki - zinnat i biodacynę do noska. Problem w tym, że Pani Doktor dziwnie się zachowywała: najpierw powiedziała: "no i po co Pani przyszła, teraz mam problem, a może by samo przeszło", potem 5 razy zmieniała wersję podawania leków, gadając przy tym, jakby była pod wpływem środków odurzających... No i szczerze mówiąc mam problem, czy powinnam młodemu podać oba antybiotyki, czy wstrzymać się do poniedziałku i iść do mojej lekarki. Na razie daje tylko ten do noska (mały ma żółty katar i czerwone gardło, odrobinę podwyższoną temperaturę), bo wydaje mi się, że dwa antybiotyki na raz u tak małego dziecka, to trochę przesada. A Wy, co o tym sądzicie?

czwartek, 22 września 2011

Smutna mama...


"Jeżeli kobieta przed urodzeniem dziecka cierpiała na depresje, ma 99% szans, że będzie mieć depresję poporodową."

Te słowa usłyszałam od mojej Pani Doktor w lipcu. Łudziłam się jednak, że mnie to nie będzie dotyczyć, że będę w tym szczęśliwym 1%. Ale nie....

Wczoraj okazało się, że mam wszystkie symptomy depresji poporodowej. I że to samo nie przejdzie. Trzeba brać leki. Nie chciałam do tego dopuścić, bo karmienie piersią stało się dla mnie naprawdę ważne, a dotychczas leki na to nie pozwalały. Na szczęście to się zmieniło. Mogę brać leki i jednocześnie karmić Antka. Choć wciąż pojawia się pytanie: czy dobrze robię? A gdyby tak jeszcze poczekać? Ale wiem już, że dłużej czekać nie mogę...

Bo chcę mieć siłę, żeby zajmować się swoim dzieckiem (dotąd się zajmowałam, ale ostatkiem sił)
Bo chcę ogarnąć swój świat i nie ryczeć przy każdej okazji, a także bez okazji (bo on taki piękny, bo taki malutki, a jak umrę itd. ;p)
A przede wszystkim:
bo nie chcę, żeby mój syn miał smutną mamę.

Nie chcę być wiecznie smutną kobietą, która po cichu ociera łzy. Nie chcę być pozbawioną energii istotą, która prosi dziecko, by pobawiło się samo. Jeszcze ten jeden ostatni raz.  Nie chcę zadręczać się myślami, że coś może się stać Antosiowi, albo mi. Wiem, że tak być może, ale nieustanne, uporczywe myślenie o tym wcale mi nie pomaga.

Chcę tulić mojego syna, cieszyć się z każdej chwili, którą razem spędzamy.
Chcę jak najlepiej się nim zajmować, śmiać do niego i z nim też.
Chcę mu śpiewać piosenki, biegać boso po trawie i stawiać babki z piasku.
Chcę pokazać mu świat, bez wszystkich lęków, które mi przekazano.
Chcę nauczyć go dobra i szacunku do wszystkich i wszystkiego...
Chcę oszczędzić mu bagażu, który ja dźwigam "dzięki" moim rodzicom i babciom.
Chcę by mógł rozwinąć skrzydła i wzlecieć w obłoki swoich marzeń, tych dziecięcych i tych całkiem dorosłych, kiedy już dorośnie.

Chcę być szczęśliwą mamą, by wychować szczęśliwe dziecko...


poniedziałek, 19 września 2011

Chrzcin nie będzie...



Wiedziałam, że będą problemy, ale nie przypuszczałam, że z każdej strony.
Problem pierwszy - Kościół.
Nawet nie próbowałam w swojej parafii, bo robili już cyrki przy chrzcie siostrzeńca, a moja siostra mniej grzeszna (znaczy: tylko bez ślubu). Zadzwoniłam więc od razu tam, gdzie w końcu ochrzcili Mateusza.
I szybko pożałowałam.

- A dlaczego nie w swojej parafii?
- Ponieważ mamy tylko ślub cywilny.
- A dlaczego nie kościelny?
- Ponieważ to nie możliwe, mąż jest rozwodnikiem.
- A WIE PANI, ŻE TO PIERWSZA ŻONA JEST PRAWOWITĄ MAŁŻONKĄ, A PANI TYLKO GRZECHEM JEST???!!!!!

Tak, wiem, bo ciągle mi ktoś o tym przypomina. Bo stale wynikają jakieś trudności. Bo nawet babcia i siostra M. nie raz mówiły, że powinien wrócić do pierwszej żony. Nawet, gdy już pojawił się Antek. Nie ważne, że ich związek był chory, że częściej się kłócili niż rozmawiali itd. Łączy ich tylko przeszłość, bo ani dzieci, ani majątku się nie dorobili. Ale Ona jest prawowita, bo przed księdzem.

Jak zwykle skończyło się na moich łzach. Bo jednak chciałabym być tą pierwszą, jedyną, przed Bogiem. Ale świadomie z tego zrezygnowałam, dla miłości. Tylko wciąż boli, gdy słyszę, że jestem najgorszym złem.

Ale nie o tym miało być. Po tym cudownym wykładzie, stwierdziłam, że skoro M. nie zdecydował się na unieważnienie tamtego małżeństwa, to niech sam wysłuchuje miłych pogadanek. I co? Poszedł do naszej parafii i.... z miejsca chrzest załatwiony. Może dlatego, że jest łysy, wysoki i zaczął od małego ataku. A może dlatego, że jest facetem?

Szkoda tylko, że w tej całej zabawie zapomina się o dziecku, a to Jego pierwszy sakrament.... Cóż....

Udało się załatwić sprawę najważniejszą, ale po uroczystości wypadałoby zaprosić gości na poczęstunek. A w zasadzie na obiad, bo msza kończy się przed 14. I tu kolejny problem. Na restaurację nas nie stać. Nie ma opcji, żebym wydała 1000zł na obiad dla 16 osób (tyle mniej więcej wyjdzie, mniej nie da rady, bo to tylko najbliższa rodzina: mamy, babcie, rodzeństwo, chrzestni). Mieszkanie, które wynajmujemy ma tylko 25m., a kuchnia jest jednocześnie przedpokojem. Nie dość, że goście się nie pomieszczą, to nie ma, gdzie przygotować jedzenia. Jedyne wyjście - mieszkanie teściowej, tam też mieli nocować ojciec chrzestny z rodziną (teściowa ma 3 pokoje, 63m., więc warunki super). Tyle tylko, że kot jest ważniejszy.
Nie mam nic do zwierząt, uważam, że trzeba im pomagać i w ogóle. Ale przede wszystkim trzeba myśleć. Tymczasem siostra M. (która ma swoją rodzinę i nie mieszka z mamą) postanowiła wcisnąć jej kota. Dosłownie wcisnąć, bo mama M. kotów nie lubi i kota nie chciała. Ale wzięła. Małego kociaka - znajdę. Wszystko pięknie, jestem jak najbardziej za. Tyle, że może nie w chwili, kiedy w rodzinie pojawia się maciupeńkie dziecko? Cholera wie skąd jest ten kociak, badany nie był (no bo to koszt), nie wiadomo, czy ma jakieś robale, albo inne świństwa. I choć to pewnie fajny kociak jest, to jestem wściekła. Chrzcin u teściowej nie urządzimy (bo to za krótki okres czasu i nie wiadomo co i jak ze zdrowiem kota, a więc jakie stanowi niebezpieczeństwo dla Antka i żony chrzestnego), chrzestny spać tam nie może, bo ma żonę w ciąży, więc narażać Jej nie zamierzam. A i teściowej do dziecka na razie nie dopuszczę, więc pewnie się obrazi. I już nie mam najmniejszej ochoty na urządzanie dziecku chrzcin...
Bo kot...

Ps. Nie jestem kościelną maniaczką, ale chrzest jest dla mnie czymś naturalnym. Żeby było zabawniej ojcem chrzestnym miał być wieloletni przyjaciel M., który nagle przyjacielem być przestał. Nowy chrzestny mieszka w górach, więc termin jest ustawiany pod niego i jego żonę (wiadomo - ciążowe ograniczenia), dlatego nie przekładamy na inny miesiąc.

piątek, 16 września 2011

Wasza Maleńkość...



Jesteś jeszcze bardzo malutki, nie wiesz więc, że Twoi rodzice są fanami bajki o Pingwinach z Madagaskaru. Kiedyś pewnie dołączysz do nas
i w trójkę będziemy zaśmiewać się do łez przed telewizorem... Dzisiaj chciałam Ci tylko powiedzieć, że jest w tej bajce  pewna postać, którą mi przypominasz. To Król Julian.
W prawdzie nie jesteś tak zarozumiały i chyba nie masz się za pępek świata, choć z całą pewnością stanowisz centrum mojego własnego wszechświata...
To, co łączy Cię z Królem Julianem to niesamowita wręcz miłość do bycia ubóstwianym...

Jakże kochasz słuchać komplementów na swój temat. Rozpływasz się, gdy inni zachwycają się Twoją maleńkością, tymi cudnymi łapkami
i stópkami z mikroskopijnymi paluszkami, chudziutkimi nóżeńkami,
tymi ramionkami przesłodkimi, które wychylają się z przydużych bodziaków, tą dupinką maleńką i uroczą dziureczką, którą masz tuż nad nią...
Z wielką ochotą przyjmujesz wszelkie dowody uwielbienia, bez względu na to, czy dotyczą one Twojej przecudnej powierzchowności, czy odnoszą się do przypisywanych Ci zalet charakteru... Wszystkie kwitujesz pełnym gracji gestem, albo godną hrabiego minką... A wówczas grono Twoich miłośników wygłasza jeszcze bardziej obfite, pełne emfazy peany
na Twoją cześć...

Nie powinna mnie dziwić Twoja postawa, w końcu u jednej z blogowych koleżanek przeczytałam, że "wielu Antonich ma w sobie coś takiego, jakby pochodzili ze starych, arystokratycznych, dobrych rodzin". Ty posiadasz to z całą pewnością... I tylko mam  nadzieję, że ten cudny zatarty noseczek będzie Ci jedynie dodawał zawadiackiego uroku, a w swoim postępowaniu nigdy nie będziesz wyniosły... Bo przecież nawet ktoś tak wielki, jak Ty, powinien być przede wszystkim dobrym człowiekiem.
I tego właśnie życzę Tobie i sobie.
I bardzo, ale to bardzo kocham Waszą Maleńkość....

Mama


wtorek, 13 września 2011

Debiuty


( Jak ja strasznie kocham tego chłopczyka i tę stópkę wystającą 
- do schrupania w całości ;) )


Ostatni tydzień obrodził w debiuty w życiu mojego synka...

Zaliczyliśmy:

  • Pierwszą kolkę (drugą zresztą też).
  • Pierwszy kontakt z butlą (z herbatką koperkową oczywiście).
  • Pierwszą fascynację Marylin Monroe wiszącą nad naszą kanapą.
  • Pierwszą niby-latte odkąd Antoś jest na świecie (w zasadzie napój mleczny z minimalną ilością kawki rozpuszczalnej, ale jaka to rozkosz dla maminego podniebienia ;)).
  • Pierwszą wizytę na działce u Antosiowej Babuni (czyli mojej Mamy).
  • Pierwszą kąpiel po 22 (i chyba ostatnią zważywszy na reakcję Syneczka ;p)
  • Pierwszą jazdę tramwajem (i pierwszy upadek Antosiowej Mamy, czyli mnie, w tymże środku komunikacji miejskiej).
  • Pierwszy pogrzeb i pierwsze spotkanie z dużą częścią mojej rodziny przy tej okazji (cmentarz na łódzkich "Dołach" to całkiem przyjemne miejsce na spacer).
  • Pierwszy prezent od znajomych z gór (góralski kapelusik i koszulinka dla maciupeńkiego Juhasika).

To chyba wszystkie nasze małe debiuty. Jedne przyjemne, inne ciut mniej, a jeszcze inne (kolka) drastyczne. Ale przecież wszystko trzeba przeżyć, choćby tylko ten jeden jedyny raz :)

czwartek, 8 września 2011

Szpitalne rozmyślania...

Dzisiaj miała miejsce mała, poranna rewolucja. Zamiast tulić moje maleństwo w ciepłej pościeli, musiałam się zebrać, wziąć Malucha i Jego Tatę i pojechać do szpitala. Nie, nie stało się nic złego. Ot, zwykłe pobranie krwi do kontroli u endokrynologa. Niby mała sprawa, a tyle zamieszania. Bo trzeba jechać właśnie tam. Bo trzeba zdążyć przed 9.00. A właśnie wtedy Antek jest półśpiochem połykającym moją pierś. Bo to niedaleko, ale jazda tramwajem wymaga przesiadki i kombinowania z przejściem podziemnym. Bo w szpitalu położniczym, przychodnia mieści się na pierwszym piętrze. Winda dostępna tylko dla pacjentów pod opieką personelu. A i tak wcześniej trzeba pokonać 15 schodków bez windy, żeby dostać się do środka.

Kiedy więc Antek z Tatą jeździli sobie powolutku w okolicach szpitala (w celu uśpienia tego pierwszego), ja pobiegłam na górę... I tak mi się dziwnie zrobiło... W poczekalni pełno kobiet z mniejszymi, lub większymi brzuszkami, czekało na wizytę u lekarza. A ja taka bezbrzuszkowa. Dziwne uczucie. Przecież jeszcze tak niedawno to ja spędzałam godziny na niewygodnych krzesełkach. To ja z niecierpliwością i lekkim strachem czekałam, aż usłyszę, że wszystko jest w porządku. Siedziałam sobie, a w moim brzuchu pewien malec fikał koziołki, albo delikatnie pukał, żebym nie zapomniała, że jest nas dwoje...


I tak jakoś pusto mi się zrobiło. Fajnie, że Antoś jest już z nami. Fajnie, że rośnie, jak na drożdżach. Ale szczerze mówiąc brak mi Go tam, w środku... I trochę mi żal, że to tak szybko minęło. Zwłaszcza, że te 9 miesięcy nie było takie, jak być powinno... Wszystkie marzenia o tym, jak to będzie cudownie, gdy będę w ciąży trafił szlag... Inne emocje przytłumiły radość oczekiwania... Różne trudne wydarzenia przeszkodziły w tych, jakże słodkich przygotowaniach...

Prawdę mówiąc wcale nie trochę, ale cholernie mi żal, że tak to się ułożyło... Żal mi tych, w pewnym sensie zmarnowanych, 9 miesięcy... Niestety, czasu nie można cofnąć... Mogę tylko pogratulować innym Mamom, że u nich było lepiej i podpowiedzieć wszystkim przy nadziei: cieszcie się dziewczyny, ile sił... Szalejcie z miłości i radości, tego nikt Wam nie odbierze, a Wy będziecie mieć przecudowne wspomnienia na całe życie...

wtorek, 6 września 2011

Dość

Czasami człowiek ma wszystkiego dość.
Dziś jest właśnie taki dzień.



ps. Pierwsza próba odciągania pokarmu za pomocą laktatora nie wypaliła. Nie wiem, jak to powinno działać, ale wyobrażałam sobie jakieś zasysanie, a tu nic... Albo laktator kiepski, albo ja. Mam jednak nadzieję, że to pierwsze...

piątek, 2 września 2011

Uczymy się...



Rozpoczął się rok szkolny, więc nadszedł czas nauki. Musimy się wziąć za siebie, zwłaszcza, że mój synek jest już prawie dorosły - dziś skończył miesiąc. Jego dorosłość wyznacza nie tylko metryka, ale i wzrost, a konkretnie waga. Wczoraj okazało się, że Antoś od momentu wypisania ze szpitala, przytył prawie kilogram. W sumie nic dziwnego, jak się tyle je, trudno nie przybierać na wadze ;)

Jak już wspomniałam uczymy się. Ja czytam książki, które wcześniej nie były mi znane, a dane mi było je pożyczyć od Przewodniczącej Klubu Kangura w moim mieście (o tym będzie osobny post). A jak już jesteśmy przy Klubie Kangura, to wiadomo czego jeszcze uczymy się z Antośkiem :) Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości - uczymy się chustowania :)


Zaczęliśmy w poniedziałek. Po krótkim pokazie skomplikowanych ruchów, musiałam parę razy zawiązać się z lalką (nawiasem mówiąc strasznie ciężką), a potem zawiązano mnie z Antolkiem. Było fajnie, dopóki Młody się nie obudził i nie zażądał cyca... No bo będą Go tu w jakieś szmatki opatulać, a dostępu do cycusia nie ma ;p

Przez dwa kolejne dni nic z chustowania nie wyszło, ale przedwczoraj odnieśliśmy mały sukces. Wczoraj udało nam się zachustować dwukrotnie. Niestety trzeci raz, kiedy wracaliśmy z przychodni, już się nie dało. Całe szczęście, że to raptem 200 metrów od domku :)

Dziś była kolejna próba. Właśnie siedzimy przed lapkiem - Antoś sobie smacznie śpi, a ja mam w końcu wolne obie ręce... Mam nadzieję, że w końcu zaskoczy i da się nosić nie tylko "na śpiocha"...

Mi noszenie dziecka w ten sposób bardzo się spodobało, wierzę, że Antolkowi też przypadnie do gustu... Minus jest tylko jeden - wymarzona chusta kosztuje ponad 400zł :/

ps. Wiem, że można kupić tańszą, ale nie zawsze się opłaca. Teraz trzymam synka w chuście z 1985 roku, która wygląda niemal, jak nowa (to właśnie ta za ponad cztery stówki), niestety pożyczono mi ją tylko na chwilkę.