poniedziałek, 30 stycznia 2012

Misiowo...



Mam kilka słabości, których genezy dopatruję się w latach dzieciństwa. Jedną z nich są pluszowe misie. Skąd u mnie ta fascynacja? Może z niedostatku pluszowej miłości? Może z tego, że pierwszy pluszak (skądinąd rudy piesek rosyjskiej produkcji) został porwany przez moją najstarszą siostrę i zawieszony nad jej biurkiem w charakterze poduszki na igły i szpilki? Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. 
Misiowa słabość jest jednak faktem. 
Ale, ale... Miś Misiowi nie równy. Moje zainteresowanie obejmuje tylko pewną kategorię misiowatości. Nie bez znaczenia jest materiał, ale najważniejsze są proporcje, wyraz mordki, spojrzenie. Wszystko, co sprawia, że Miś, staje się niezwykłym stworzeniem... To, co powoduje, że chcesz Go wziąć w ramiona i przytulić z całej siły i nigdy już nie oddać... 
A dlaczego o tym piszę? 
Bo moim kolejnym marzeniem, jest tworzenie przytulanek dla maluchów. Na razie jeszcze nie potrafię szyć na maszynie, a praktyka szycia ręcznego zakończyła się na ubrankach dla Barbie... A jednak postanowiłam spróbować... I o to, co z moich pierwszych prób wyszło:



***********




************




*********





Moje debiutanckie maleństwa mają po 4,5 cm wzrostu (na siedząco) i są mniejsze niż przeciętna buteleczka lakieru do paznokci... Musze przyznać, że bardzo mi się to zajęcie spodobało, więc pewnie wkrótce powiększy się moja mała kolekcja ;)

czwartek, 26 stycznia 2012

"Do pracy nie moge póścić Cię, nie, nie..."



Taką minę pewnie miałby Antoni, gdyby wiedział, co się szykuje... 
I prawdopodobnie tak by mi zaśpiewał, gdyby śpiewać potrafił... 
Na szczęście jest jeszcze malutki, więc żyje sobie w błogiej nieświadomości, podczas gdy Jego matka przeżywa prawdziwe katusze...
Dziesięć dni temu skończył mi się macierzyński (w opcji full wypas plus)
i wykorzystuję urlop wypoczynkowy z zeszłego roku. Niestety zaległy urlop ma to do siebie, że kiedyś się kończy. Konkretnie 20 lutego muszę wrócić na plac boju. I cierpię z tego powodu przeokrutnie. Nie to, że nie lubię mojej pracy. Lubię ją nawet bardzo, bo to całkiem fajna praca jest. Gdyby było inaczej, pewnie rzuciłabym ją w diabły, a tak mi szkoda. Ale jest coś, co lubię bardziej. Ba! Ja to kocham, uwielbiam, ubóstwiam i w ogóle. A tym czymś jest oczywiście przebywanie z moim Syneczkiem najcudniejszym na świecie. I tak mi strasznie ciężko już na sama myśl o tym, że będę się z nim musiała rozstać na jakieś 9/10 godzin dziennie. Będę musiała wygrzebać się z cieplutkiego wyrka, odrywając cycusia od słodkich antosiowych usteczek i pędzić przez wichry i mrozy, a tymczasem kto inny będzie się wtulał w to mięciutkie ciałeczko, ktoś inny będzie zgarniał te wszystkie uśmiechy, ktoś inny będzie słuchał wielogodzinnych monologów, popartych efektowną, wysublimowaną gestykulacją.... A ja będę tęsknić. I umierać z niepokoju, próbując wymyślać książeczki dla innych dzieci. Podczas, gdy z moim będzie ktoś inny...
A wszystko po to, żeby mieć za co kupić jedzenie :/ I za to nie lubię naszej Ojczyzny...

Ps. Zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć kobiet, które po dwóch tygodniach marzą o powrocie do pracy. Skoro praca jest taka ważna, to po co im w ogóle dzieci?

niedziela, 22 stycznia 2012

Dzień Babci...



Różni ludzie mają różne pomysły na Dzień Babci i Dziadka. Antoni ma tylko jednego dziadka, ale nie wiem, czy go kiedykolwiek pozna... Wciąż się nad tym zastanawiam... Babcie ma za to dwie. Pewnie obie bardzo kocha, ale jedną dodatkowo ubóstwia najbardziej na świecie. A Babcia Jego jeszcze bardziej, co widać na zamieszczonym zdjęciu... Każdy antosiowy uśmiech, każdy dystyngowany ruch rączką, sprawia, że Babunia rozpływa się w ciepełku bezwarunkowej miłości. Cieszę się z tego niezmiernie, bo ja takiej miłości nigdy nie zaznałam. I już nie mam szansy zaznać.
W tym momencie dochodzimy do sposobu, w jaki spędziłam Dzień Babci.
Były kwiaty, była msza i duże przyjęcie. I pewnie byłby to piękny dzień, gdyby nie fakt, że kwiaty przybrały kształt wieńców, a msza zwieńczona była złożeniem małej urny z prochami mojej Babci na cmentarzu. 
Jak widać Dzień Babci można spędzić na milion sposobów...

Ps1. Babcia od wielu lat była bardzo schorowana, a ostatnie tygodnie były dla niej torturą, dlatego Jej odejście nie jest dla mnie wielkim dramatem. W zasadzie cieszę się, że już nie musi cierpieć i jestem głęboko przekonana, że gdziekolwiek teraz przebywa, jest Jej tam o wiele lepiej niż przez ten długi czas, gdy była więźniem własnego umysłu.

Ps2. Same rozumiecie, że w tej sytuacji nie bardzo miałam czas i możliwość, by zagłębić się w Wasze blogi, ale postaram się to jak najszybciej nadrobić.

czwartek, 12 stycznia 2012

Małe marzenie...



Miałam dziś napisać o czymś zupełnie innym, ale zajrzałam na blog Hafiji 
i zobaczyłam tam wpis o profesjonalnej sesji zdjęciowej dla rodziny. 
Ze względu na odległość, nie mam co próbować swoich sił w konkursie, ale bardzo bardzo tego żałuję. I to z dwóch powodów.

Pierwszy jest oczywisty: któż by nie chciał mieć takiej pamiątki?
Ale drugi jest dla mnie nawet ciut ważniejszy. Gdybym wzięła udział 
w takiej sesji, mogłabym przekonać się, jak to wszystko wygląda od strony technicznej. Mogłabym "podpatrzeć", jak pracują z ludźmi, w jaki sposób organizują warsztat pracy, z jakiego korzystają sprzętu osoby, które zajmują się tym profesjonalnie. Innymi słowy, mogłabym się czegoś nauczyć.

A do czego mi to potrzebne?
Najprościej rzecz ujmując: DO SZCZĘŚCIA!!!

Już od wielu lat marzę bowiem o robieniu zdjęć. Próbuję różnych stylów, wynajduję rozmaite obiekty i tematy. Uczę się, obserwuję, doskonalę warsztat (choć to dopiero początek tego doskonalenia, w zasadzie szlifowania umiejętności). Wciąż jednak umiem tak niewiele, wciąż mam za mało doświadczenia. Brakuje mi wiedzy teoretycznej, brakuje mi umiejętności płynnego poruszania się w programach graficznych. Ćwiczę, ale to za mało. Czasem brakuje przewodnika, czasem krytyka, czasem nauczyciela... Pytam, szukam odpowiedzi. Raz je znajduję, innym razem odkładam na półkę z napisem "Kwestie niewyjaśnione". I może wcale nie umiem dużo, ale przynajmniej powoli zaczynam wiedzieć czego chcę, w którym kierunku powinnam podążać. Wiem, że największą radość da mi połączenie kilku magicznych składników, okraszonych silną miłością, którą je darzę. Fotografia. Dzieci. Cudowne połączenie. Niezwykłe wyzwanie. Wydaje się proste... Bierzesz aparat, robisz "pstryk" i gotowe... Nic bardziej mylnego. Spróbuj okiełznać te wspaniałe istotki. Wydaje Ci się, że jesteś kreatywna? One przewyższają Cię o całe promile. Masz pomysł na genialne ujęcie? Przekonaj je, żeby zasnęły i się nie obudziły, kiedy je przekładasz. Albo, żeby stały tak, a nie inaczej i patrzyły tam, gdzie chcesz...
Wymyśliłam sobie, że poćwiczę na maleńkim Antku. Ale Antek miał zupełnie inne plany. Niemal za każdym razem. Chciałam mieć zdjęcie śpiocha - noworodka. A On spał TYLKO I WYŁĄCZNIE na cycusiu. Jeden mój ruch i śpiący skrzat, był tylko wspomnieniem. Nieuchwytnym. Przynajmniej dla mojego aparatu.
Muszę się pogodzić, że w tym czasie nie zostałam drugą Ann Geddes. Trudno. Trzeba postarać się o kolejne dziecko ;p A w międzyczasie uczyć się i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć... 
Może kiedyś spełni się moje marzenie i zajmę się profesjonalnie fotografią dziecięcą?

wtorek, 10 stycznia 2012

Gdzie byliśmy, gdy nas nie było....

Wróciliśmy. Zmarznięci, zmęczeni, chorzy i szczęśliwi :))
A gdzie byliśmy? Tam, gdzie drzewa i kamienie otulał puszysty śnieg. 
Jest coś niesamowitego w atmosferze tego wszechobecnego puchu, ciszy, kojącej bieli....

Innymi słowy, odwiedziliśmy antosiowego Chrzestnego i spędziliśmy bardzo miłe 10 dni w górach. Miałam taki genialny pomysł, że w końcu ponadrabiam blogowe zaległości, ale plan spalil na panewce, jako że dostęp do internetu był totalnie ograniczony i tylko dzięki mailowi od Hafiji dowiedziałam się, że tym razem i mi się poszczęściło w konkursie. 
Dziękuję bardzo za wyróżnienie, szczególnie, że to naprawdę moja ulubiona woda mineralna :)

Te 10 dni minęło bardzo szybko. W tym czasie zdążyłam przeczytać dwie grubaśne i jedną w miarę szczupłą książkę, zrobić masę zdjęć, sprzedać kilka garści biżuterii, dzięki czemu wspomogłam wyjazdowy budżet.
No i zdążyłam złapać jakieś przeziębienie.

Antoni natomiast wyspecjalizował się w gryzieniu własnych stópek i przewalaniu się na wszystkie strony. Dał się również poznać jako równy gość i koneser kobiecego piękna, które każdorazowo podsumowywał entuzjastycznym uśmiechem. No i oczywiście zachorował...

Najwięcej zaś zdążył mój mąż, dzięki któremu przeżyliśmy cudną przygodę: otóż około 100 km. od Łodzi "złapał gumę" (nie bez swojej winy, bo opona była "zagotowana", jak to sam określił). Trzeba więc było opróżnić bagażnik (załadowany do pełna), żeby dostać się do zapasówki. A wtedy okazało się, że....nie ma lewarka. Na szczęście ktoś się zatrzymał i nam pomógł. Ruszyliśmy i.....stało się jasne, że w zapasowym kole nie ma wystarczająco dużo powietrza. Dotoczyliśmy się do pierwszej stacji. Nie ma kompresora. Na drugiej to samo. Na trzeciej był, ale ktoś z miejscowych wjechał w niego samochodem i nie działa. Czy mogło mieć to coś wspólnego z ogromnym banerem "WULKANIZACJA" wiszącym tuż za stacją? Hmmmmm.... Pomyślmy... Pan się zgodził przyjechać za...150zł. Mąż powiedział, że ma tylko stówę. Pan przyjechał, napompował zapasówkę, ale okazało się, że w normalnym kole opona nadaje się do wyrzucenia. Pan dał nam inną. Letnią. Trochę za małą. Mąż sam musiał zmieniać koła, bo Panu nie chciało się przykucnąć. Na koniec spisał dane i kazał dowieźć sobie 50zł.

A wszystko to w Sylwestra o godzinie 16.

Ale w końcu dojechaliśmy. Tuż przed 22, ale cali i zdrowi. A to przecież najważniejsze.
I jeszcze to, że było fajnie. Mąż też oczywiście zachorował i to najbardziej z nas wszystkich, ale to wszystko nie zepsuło nam wyjazdu. Fajnie tak czasem uciec od codzienności... Szkoda, że z każdej ucieczki, kiedyś należałoby powrócić....


Ps. Weszłam dzisiaj na n-k (którą odwiedzam już baaaaardzo rzadko) i spostrzegłam, że w rubryczce "wiek" na moim profilu wyświetla się nieznana dotąd liczba 29. Dziwne uczucie. Bardzo dziwne....