wtorek, 29 listopada 2011

Doroślak



Moje dziecię jest bardzo konkretne: jeśli czegoś nie chce, nie ma bata, żeby to przeforsować... Ani prośbą, ani groźbą (której swoją drogą jeszcze nie próbowałam i na razie nie zamierzam), ani zabawą. Nie i koniec. Tak jest między innymi z leżeniem na brzuszku. Te wszystkie fotki, które tu zamieszczam to tylko sprytne wykorzystanie chwili. Bardzo krótkiej chwili.

 Powoli zaczęłam się tym niepokoić, bo przez to Antoś nie może wyćwiczyć mięśni pleców, no i nie obraca się tak, jak na jego wiek przystało. Co więcej nie ma szansy się tego nauczyć... A ja czuję się, jak matka, która nie dba o rozwój swojego maleństwa. I tak się zamartwiałam od jakiegoś czasu... Tymczasem Antek postanowił mnie zaskoczyć. Co zrobił? Otóż złapał się za sweter taty i..... usiadł!!!! Moje maciupeńkie dziecko ma teraz nową rozrywkę: łapie się za nasze dłonie 
i podnosi się do siadania. A spróbujcie go powstrzymać!!! Mowy nie ma! Król będzie siedział i już, a jak nie to korzysta z prawa weta, co objawia się WIELKIM WNERWEM...

Tak więc możecie podziwiać na zdjęciu nową zabawę Antosia :)

Ps. Dzisiaj byliśmy na kolejnym szczepieniu. Już wiem po co są szczepionki skojarzone. Antek już dawno spał, a ja trzęsłam się z nerwów jeszcze przez godzinę... Niestety potem było gorzej i ledwo udało mi sie opanować jego płacz....

Ps2. Przy okazji wizyty u lekarza mierzyliśmy się i ważyliśmy. Mój syn będzie gigantem. Ma już 64,5 cm wzrostu. I waży 6500 g. Mój gigancior. Muszę dodać, że bardzo szczupły i zgrabny gigancior ;p

sobota, 26 listopada 2011

Dwie fury i inne takie...



Ostatnimi czasy zabrakło mi weny na pisanie... Zaglądałam wprawdzie na Wasze blogi i czytałam, ale komentarza jakoś nie miałam siły zostawić... Zresztą ostatnio wpadłam na pomysł przygotowania kalendarzy antosiowych na 2012 rok i z uporem maniaka porównywałam oferty, kompletowałam zdjęcia i tworzyłam coś, co by mi przypadło do gustu. Kalendarze zostały zamówione. Najpierw dwa w rossmanie dosłownie 5 minut przed północą dnia wczorajszego, bo kończyła się promocja. Zdjęcia wgrywały się w tak wolnym tempie, że nawet nie wiem, jaki wybrałam wzór, ale na szybko zrobiłam jeszcze trzeci, też nie do końca wiem, jaki, bo kliknęłam na 10 sekund przed 24. Mam nadzieję, że wyjdą fajne, bo mają pełnić funkcję prezentów. Nie mogłam jednak zdecydować, czy lepsza była oferta rossmana, czy vistaprint, więc zamówiłam jeszcze jeden darmowy kalendarz tam. A poza tym: dwa kubki (prezent gwiazdkowy od Antosia dla nas), dwa kalendarze biurkowe (dla teściowej i męża do pracy), pięć breloczków (jako drobiazg na Dzień Babci, a i my nie pogardzimy), kartki pocztowe (gratis), pieczątka (gratis) i długopis (też gratis). Za wszystko wyszło 102 zł, więc nie ma tragedii, zwłaszcza, że w Manufakturze zwykły biały kubek z własnym nadrukiem kosztuje 30zł.
A jeśli już jesteśmy przy prezentach... Wyciągnęłam wczoraj M. na nocną promocję w Tesco. Wystarczyło, że tam weszłam, a już miałam dosyć. Nienawidzę ścisku i tłumów, a kiedy ten tłum walczy o zabawki jest jeszcze gorzej. Najgorsze było, że prezent dla Antka, ktoś sprzątnął mojej siostrze sprzed nosa, co dobiło mnie zupełnie. Jednak nie na długo i idąc tropem porzuconych zabawek odnalazłyśmy ostatnie pudełko z wyścigówką sterowaną grzechotką :) 
Mimo ciekawej promocji nasze zakupy były więcej niż skromne - 5 zabawek na nas dwie. Inni wywozili pełne kosze i tak mi się dziwnie zrobiło, bo przypomniałam sobie, jakie skromne święta zawsze były w mojej rodzinie... Może to kwestia innych czasów, ale mimo wszystko wolałabym, żeby Antoś mógł poczuć radość nie tylko z wypasionych prezentów, ale przede wszystkim z chwil spędzonych z najbliższymi. Mam nadzieję, że mi się to uda.

Niestety nie tylko prezentowe projekty oderwały mnie od bloga. Po raz kolejny zniszczyli nam auta. Najpierw w jednym wybili szybę (2 raz od czerwca), potem w kabriolecie przecięli dach (to też kolejna szkoda, bo auto było już 2 razy oblane olejem i posypane piachem i raz porysowane). Jeśli ktoś myśli, że chodzi o kradzież, spieszę wyjaśnić, że na pewno nie. W dniu, kiedy pocięli dach, mąż zapomniał zamknąć auto. Nie chodzi też o miejsce parkingowe, bo je zmienialiśmy, a sytuacja wciąż się powtarza. Ktoś na tym osiedlu ma chyba coś z głową. Szkoda, że my za to musimy płacić... Przy okazji stwierdziłam, że nie ma co inwestować w jakiekolwiek lepsze auto i problem za małego bagażnika rozwiązałam inaczej - kupiłam drugi wózek dla Antka. Tym razem padło na loolę up BebeConfort. Oczywiście używaną, bo na nową raczej mnie nie stać. Loola jest fajna z tym, że jest "zwykłą spacerówką", ale składa się, jak parasolka. Bardzo fajny wózeczek i dużo bardziej stabilny i nie tak rozklekotany, jak wychwalany pod niebiosa pliko p3 Peg Perego. Tak więc Antoni ma teraz dwie fury... I wszystko było by super, gdyby nie tak mało miejsca w naszej kawalerce... Może dlatego tak chętnie chodzimy ostatnio na długie spacerki?

niedziela, 13 listopada 2011

Wyrodna matka...



Długo nic nie pisałam, ale nie dlatego, że tematów brak. Tychże jest 
aż nadto. Tylko z czasem trochę gorzej ;) 
A jeśli już jestem przy temacie czasu...

Po raz pierwszy zrobiłam to w dniu wyborów.
Niczym wyrodna matka zostawiłam swoje maleńkie, śpiące niemowlę 
i w te pędy udałam się do lokalu wyborczego, by postawić piękny znak x przy nazwisku posła, który jako jedyny robi coś dla mojego miasta. Żeby było zabawniej jest to jedyny czarnoskóry poseł 
w naszym sejmie, w dodatku wybrany został przez mieszkańców jednego 
z najbardziej rasistowskich miast Polski... Ot, taki mały paradoksik. Ale ja nie o tym.
Po spełnieniu obywatelskiego obowiązku, postanowiłam zaszaleć. A co, należało mi się... Pobiegłam więc do najbliższego kościoła na szybką "Zdrowaśkę" i szybciutko wróciłam do domu. Nie było mnie CAŁE, NIEZMIERNIE DŁUGIE, WRĘCZ NIEKOŃCZĄCE SIĘ 20 MINUT.

Przez tą wieczność niemal całą mój synek słodko spał pod opieką babci 
i tatusia. Grzeczny chłopczyk.

Drugi raz zrobiłam to prawie miesiąc później.
Tym razem podła, zła wyrodna matka zostawiła pisklaczka maciupeńkiego tylko pod opieką babci. A tatusia zabrała ze sobą na cmentarz. Pierwsze chwile były straszne. No bo, kto to widział takiego cudnego chłopczyka z niemal obca babą zostawić? Nieważne, że owa "obca baba" wychowywała matkę tego chłopca przez całe życie, ale przecież dla niego każda jest obca. Z wyjątkiem mamuni.
Pozadręczałam się ładnych kilkanaście minut, łza popłynęła rzewnym strumieniem... A potem mi przeszło. Po raz pierwszy od narodzin Młodego mogłam iść z mężem za rękę i nie myśleć o pakunku w nosidle na brzuchu. Mimo że wieczorny spacer po cmentarzu do najbardziej romantycznych nie należy (chociaż, kto miał na randce tyle świeczek? ;p), było całkiem miło... Ale nie trwało to długo. Widok maleńkich nagrobków przypomniał mi, że gdzieś tam porzuciłam swoje potomstwo, a przecież to takie szczęście, że go mam i w ogóle. Nie było nas godzinę i sześć minut.

A synek sobie spał. A jak już się obudził, babcia dała butlę z mleczkiem
i było mu dobrze. A kiedy wróciliśmy, babcia nosiła na rączkach uśmiechniętego dzidziusia. Prawdziwy doroślak z tego synka mojego.

Trzeci raz miał miejsce w poprzednią sobotę. Dziecko znów zostało 
z babcią. Tym razem na dwie godziny i 15 minut. W tym czasie mama uczyła się jeździć autem (bo tchórz z niej straszny w tej dziedzinie i choć ma prawo jazdy prawie od 6 lat, dotychczas jechała aż 5 razy), panikując, ruszając się, zatrzymując i urządzając histerie, że nigdy jej się nie uda 
i w ogóle jest do dupy kierowcą i po co to wszystko aaaaaaaaaaa... Potem w 2 minuty zwiedziła IYSKa, potem pobiegła do Tesco, a w końcu do Manufaktury po pieluchy (W ROZMIARZE 3!!!!) dla synusia. A na końcu spóźniona o 15 minut pojawiła się w babcinym mieszkaniu. Wszystko to oczywiście z tatusiem.

A synuś? Pobawił się grzecznie, poszedł spać, obudził się z wielką awanturą, dostał butlę i się uspokoił. I generalnie nie było źle. Bo u babci nie może być źle. Zwłaszcza, że po moim powrocie do pracy, to właśnie babcia zostanie z Antosiem. Mam nadzieję, że do tego czasu opanujemy zostawanie pod opieką babuni na znacznie, znacznie dłużej...


Ps. Na zdjęciu oczywiście Antoś z Babunią :)




piątek, 4 listopada 2011

Męskie sprawy...


Niby to oczywista oczywistość... Niby, bo nie dla wszystkich. Ja akurat nie wiem, jak to jest mieć tatę... Rodzice rozwiedli się, kiedy miałam 7 lat, a wcześniej lepiej było, gdy ojca nie było, niż kiedy był... Tak więc nie mam pojęcia, jak to jest, kiedy tata przytula Cię do siebie, gdy trzyma Cię za rękę, pokazując ogromny, fascynujący świat. Nie wiem, jak to jest, gdy tata uczy jeździć na rowerze i kiedy ma ochotę zamordować twojego pierwszego chłopaka...

Dlatego tak ważne było dla mnie, żeby moje dzieci miały dobrego ojca. Czułego, mądrego, wyrozumiałego, ale i stanowczego. Człowieka, który kocha dzieci. Który nie będzie traktował wspólnych zabaw, jako głupoty i nie ucieknie przed zmianą pieluchy.
Ale dobry kandydat na tatę, to tylko połowa sukcesu. Potrzeba bowiem jeszcze czegoś od mamy. Na nic się zda potencjalnie dobry tata, kiedy mama zaborczym gestem będzie go odsuwać od dziecka, bo przecież to ona wie i umie najlepiej... Może i wie. Może i umie. Ale czy to ważne, kiedy może sprawić, że tata i maluch nie będą mogli bez siebie żyć?

Wiedziałam, że M. będzie dobrym ojcem. Ale nie przypuszczałam, że tak szybko rozwinie się więź między nim i Antosiem... Mimo, że momentami lekko drżałam o małego, a czasami miałam ochotę zamordować męża swego, postanowiłam się nie wtrącać... I tak M. już w szpitalu zajmował się Antkiem, żebym ja mogła się troszkę przespać. Zajmował się też w domu: najpierw niepewnie, z lekkim strachem, z czasem z coraz większą radością i otwartością... To M. niemal od poczatku kąpie Antosia, to On urządza "treningi", podczas których ćwiczą rowerek i inne takie. To On wymyśla różne historyjki i nadaje imiona grzechotkom. To u Niego Antolek potrafi się uspokoić, kiedy ja już mam zszargane nerwy. I to On jest gigantycznym smoczkiem, gdy Antek przysysa się do jego ramienia, pozostawiając po sobie wielką malinkę...
I choć czasem jestem ociupineczkę zazdrosna, to robię wszystko, żeby moi faceci mieli swoje małe męskie sprawy. Ja nie wiem, jak to jest mieć tatę. Ale na szczęście Antoś będzie to wiedział. I w dodatku przekona się, jak to jest mieć najlepszego tatę na świecie :)

środa, 2 listopada 2011

Ćwierć roczku...



Wydaje się, że to było zaledwie kilka dni temu... Ile dokładnie? Kiedy zaczynam liczyć, wychodzi jakaś ogromna suma maleńkich jednostek czasu, które składają się na trzy miesiące...
Trzy miesiące... Dla nas, dorosłych to tak niewiele. Dla Niego to całe życie.
Maciupeńki Okruszek, którego przyniosłam do domu, wyrasta na prawdziwego mężczyznę. Już nie 52 centymetry, a całe 60... Już nie 2950 gramów, a całe 5600... Doroślak...
To zaledwie trzy miesiące, a Antoś zmienił się tak bardzo... Już nie jest taki chudziutki, na Jego ciałku pojawiły się apetyczne fałdki, które z wielką namiętnością i dokładnością wycałowuję przy każdej okazji... Już nie jest taką gapą, choć wciąż jest cudownym głupolkiem, który czasem wypluwa pierś, odwraca się i zasysa moje ramię, a potem denerwuje się, że nie leci mleczko... Już nie jest takim cycofilem, choć piersi pełne mleka nadal pozostają centrum Jego zainteresowań... Dzisiejszy Antoni potrafi sam się zabawić, spać przez kilka godzin bez przerwy i spokojnie leżeć w wózku na spacerze... Rozmawia ze swoją mamą co rano, a potem śmieje się do miśków z karuzeli, uważnie obserwuje półkę z książkami, zastanawiając się, którą przeczyta najpierw, ale mimo to, wciąż pozostaje wierny Marilyn Monroe, zawieszonej nad naszym łóżkiem...
I choć troszkę mi szkoda, że rośnie tak szybko, to cieszę się niesamowicie, że mogę już bez strachu przytulić mocno mojego Małego Mężczyznę :)

Ps. A'propos "magicznych trzech miesięcy", muszę przyznać, że w dniu dzisiejszym mój synek zachowywał się poważnie, jak na taki nobliwy wiek przystało ;)

wtorek, 1 listopada 2011

Szczęściara...


Antka mogło nie być... Mógł wcale nie pojawić się w moim życiu, ponieważ hiperprolaktynemia i choroba Hashimoto skutecznie bojkotowały taką ewentualność. A kiedy ich działania nie przyniosły efektu i w moim brzuszku zaczęło kiełkować upragnione ziarenko, pojawiły się inne przeszkody... Tak więc Antka mogło nie być także później, gdy w 10 tygodniu trafiłam do szpitala ze zbyt wysokim ciśnieniem i diagnozą: poronienie zagrażające... Mogło Go nie być również dwa tygodnie później, gdy znów znalazłam się na oddziale z krwawieniem z dróg rodnych i taką samą diagnozą... W dłoni ściskałam małego, błękitnego misia, którego kupiłam dzień wcześniej dla mojego Synka, zaraz po tym, gdy wróciłam z USG podczas, którego po raz pierwszy zobaczyłam moje Maleństwo... Pamiętam swój paniczny strach... Pamiętam łzy, które nie chciały przestać płynąć, choć wszyscy mówili, że płacz może tylko zaszkodzić... Nie mogąc się uspokoić, całowałam zdjęcie wydrukowane z ultrasonografu i błagałam Boga, żeby nie odbierał mi tego cudownego Daru...
 Do szpitala prawie trafiłam raz jeszcze, kilka miesięcy później. Tym razem zawinił stres, który niemal uniemożliwiał mi oddychanie i powodował przeraźliwy ból w klatce piersiowej. Okres mojej ciąży wypełniony był nerwowymi sytuacjami, strachem i niepewnością... I choć miało być tak pięknie, świat runął mi na głowę... A jednak okazało się, że jestem ogromną szczęściarą i wszystko zakończyło się dobrze.
Antoś urodził się cały i zdrowy....


Od pewnego czasu wciąż myślę o tym, że  nie wszyscy mają tyle szczęścia... Dzisiaj po raz kolejny odnalazłam na cmentarzu opuszczony maleńki nagrobek, by zapalić na nim symboliczny znicz. Światełko dla wszystkich, o których nikt nie pamięta, ale też dla Paulinki, która pojawiła się na tym świecie tylko na miesiąc, dla Wiktorii i Jej Siostrzyczki lub Braciszka, którzy nie mieli nawet tyle czasu... Dla Córeczki Kuzynki, która urodziła się w 21 tygodniu ciąży. Jeszcze trzy tygodnie i miałaby szanse na przeżycie. Tylko trzy tygodnie... W tym roku zapalając znicz, myślami byłam także przy dwóch maleńkich istotach, o których istnieniu dowiedziałam się dopiero w zeszłym tygodniu. Dziś miałyby ponad 30 lat. Ale odebrano im możliwość smakowania tego świata... Myślałam i o innych małych Aniołkach, ale też o ich bliskich, o Aniołkowych Mamach... Mój mały rytuał zawsze napawał mnie smutkiem. Dzisiaj jednak totalnie mnie rozwalił... Jestem szczęściarą. Cholernie wielką szczęściarą.
Bo Antek jest.