wtorek, 27 grudnia 2011

Nic nie jest na zawsze...



20 grudnia 2010 roku zrobiłam test. Domyślałam się, że zatrucie pokarmowe nawet w połączeniu z grypą żołądkową, raczej nie trwa tyle tygodni, ale celowo nie chciałam wiedzieć wcześniej... Nie chciałam się zdradzić. Trzy dni później odebrałam wyniki z laboratorium, które sprawiły, że nie miałam już wątpliwości.
W moim brzuchu zamieszkał Mały Człowiek.

24 grudnia przygotowałam pudełko w misie, a w nim malutkie buciki, skarpeteczki i list do Taty od Maleństwa... Wszyscy mi gratulowali, wszyscy się cieszyli... Wierzyłam, że przede mną same cudowne chwile... Mimo, że wcześniej bywało różnie. Mimo dolegliwości ciążowych 
w pakiecie full wypas... Mimo wszystko...
Jak bardzo się myliłam...

Dokładnie rok temu świat zawalił mi się na głowę... Poczułam się jakbym dostała obuchem w głowę, a potem ktoś skopał całe moje ciało. I już nic nie miało być takie, jak wcześniej... Odeszła niepoprawna romantyczka, do bólu wierząca w dobro i ludzi. Zniknęła wiara, nadzieja i miłość. Została pustka. I mały Okruszek pod sercem. Nie wiedziałam, jak będzie wyglądać moje życie. Obawiałam się, że nic mi nie zostało. Oprócz tej Kruszynki. 
I tak bardzo się bałam...

To nie był dobry czas...

Dzisiaj wyprostowało się wiele spraw... Dzisiaj wciąż mam rodzinę. 
Ale wspomnienie zeszłego roku wciąż boli. Tak cholernie boli... A w głowie wciąż pojawia się myśl: "nic nie jest na zawsze..."

sobota, 17 grudnia 2011

Myśli nie-świąteczne...



Powoli szykuję się do Świąt... Prezenty niemal wszystkie zakupione, mieszkanie wysprzątane, fikus Benjamin PO choinki udekorowany... Jeszcze tylko muszę zrobić moje autorskie bombki i już... Nigdy jeszcze nie udało mi się tak zorganizować. A w międzyczasie wymalowałam mieszkanie Mamie i pomagam Jej w porządkach. I było by pięknie, magicznie i świątecznie, ale... 
Dzisiaj moja Babcia znalazła się na OIOMie. Nie powinnam być specjalnie zaskoczona. Babcia od wielu lat cierpi na chorobę Alzheimera. Od roku przebywa w domu opieki, bo niestety stanowiła zagrożenie dla siebie i innych. Mimo naszych wysiłków, nie dałyśmy rady opiekować się Nią tak, jak by należało... Kiedy zamieszkała w DPS nie miała specjalnie świadomości, nie mówiła, a raczej "bulgotała". Za to była sprawna fizycznie. Nie widziałam Jej kilka miesięcy, bo nie chciałam tam chodzić w ciąży i zaraz po urodzeniu Antka. Zbyt dużo ludzi, chorób i w ogóle. A i z Babcią nigdy nie miałam dobrych relacji, szczerze mówiąc były one bardzo niefajne. Ale ostatnio śniła mi się kilka dni pod rząd. Postanowiłam Ją odwiedzić. Trochę się podłamałam - zapadnięta szczęka i policzki, ani grama tłuszczyku. Tylko sucha, pomarszczona skóra, zwisająca z powyginanych kości. Babcia od dawna nie chodzi, praktycznie nic nie mówi... Czy cokolwiek rozumie? Nie mam pojęcia. 
Dziś przestała oddychać. Leży nieprzytomna, a aparatura tłoczy tlen do tego wychudzonego bezbronnego ciała. Gdzie się podziała tamta gruba kobieta, która straszyła mnie rzemienną dyscypliną i biła ścierką do naczyń? Gdzie znienawidzone krzyki i proroctwa mojego nędznego końca?
Pamiętam, wciąż widzę, słyszę, czuję... Ale już dawno nie jestem w stanie Jej nienawidzić. Być może moje sny były potrzebne, żebym do Niej przyszła, żeby i Ona to poczuła?

Nie wiem, czy powinnam chcieć, żeby Babcia z tego wyszła... Dla mnie Jej obecne życie jest swoistą torturą. Unieruchomiona w łóżku. W ciele, które żyje własnym życiem. Nikt nie wie, co myśli, co czuje. Czy w ogóle coś myśli i czuje? Nikt nie wie, czy Ją boli, bo nie jest w stanie tego powiedzieć... Czy śmierć w tym przypadku nie jest wybawieniem?

A jednak na myśl o tym, w oczach zbierają się łzy... Smutne to... Tak strasznie smutne...


piątek, 9 grudnia 2011

Łapki...




Być może jestem totalną fetyszystką... Albo na przykład kolejną zwariowaną mamusią nie mającą najmniejszego nawet poziomu krytycyzmu wobec swojego dziecka. Wcale tego nie wykluczam. Ale...
Coś mi się zdaje, że jest inaczej. W końcu to wcale nie ja to odkryłam... Pierwsza zauważyła to antosiowa babcia. To właśnie Ona zwróciła uwagę, na zgrabne dłonie Antoniego. Fakt. Mój nowo narodzony synek miał piękne, smukłe i delikatne dłonie. Od razu dostrzegłam podobieństwo do dłoni Jego Taty. Niedługo później okazało się, że Antoś w tym względzie znacznie przewyższa swojego Tatusia. Dało się bowiem zauważyć, że układa łapki w iście hrabiowskim stylu. Ta gracja, ten trudny do opisania wysublimowany sposób gestykulacji... To trzeba zobaczyć, bo żadne słowa nie oddadzą doskonałości małych rączek. Minęło trochę czasu i dłonie Antosia nabrały nowego wyglądu. Wciąż są smukłe i delikatne, ale teraz troszkę bardziej "puchate". Ale to tylko cechy zewnętrzne, które nie oddadzą magicznej mocy ukrytej w tych dwóch malutkich łapkach. Nie są w stanie przekazać ich ciepła i aksamitnego dotyku. Nie są w stanie sprawić, żeby Osoba, która to czyta, poczuła tą miłość, która przez nie przepływa. Nie potrafię opisać magii dotyku mojego synka. Mogę tylko powiedzieć, że dzięki niemu zapominam o kłopotach, to on łagodzi ból i sprawia, że najzwyczajniej w świecie czyję się szczęśliwa i spełniona.

Kocham te łapki najbardziej na świecie...